poniedziałek, 18 grudnia 2017

253. Joanna Sykat NA ŚCIEŻKACH ZŁUDZEŃ

Czasami trafiam na książki, po których zupełnie bym się tego nie spodziewała, ale robią na mnie duże wrażenie. Na ścieżkach złudzeń Joanny Sykat to jedna z takich powieści. Pierwszy rzut oka na okładkę stawia tę książkę w szeregu licznych świąteczno-zimowych opowieści, jakie w tym roku zafundowali nam wydawcy, jednak szybko okazuje się, że nie ten adres. Powieść Sykat najprościej można scharakteryzować jako „o życiu” i pod tym względem wydaje się być jedną z wielu. Jest jednak w tej książce coś takiego, co sprawiło, że po prostu nie potrafiłam się od niej oderwać, dopóki nie skończyłam czytać.

Bohaterów Joanny Sykat nie sposób polubić. Nie wzbudza sympatii ani Aldona, która spogląda na innych przez pryzmat nienagannie pomalowanych paznokci i stylowo urządzonego mieszkania. Ani tym bardziej jej antypatyczny mąż, który owszem wielbi swą piękną żonę, ale dla dziecka nie ma już nawet ciepłego słowa. Serdecznych uczuć nie wzbudziła we mnie też Wiola, która przypomina zaszczute zwierzątko, ale czytelnika potrafi też zadziwić. Jednak to właśnie wątek Wioli i jej rodziny wzbudził we mnie największe emocje i zainteresowanie. Wszystko za sprawą niepełnosprawnego dziecka, małej Zosi (z autyzmem, zespołem aspergera?). Joanna Sykat bardzo sprawnie nakreśliła mechanizm zaprzeczenia, jakim posługuje się matka dziewczynki, nie dopuszczająca do siebie myśli o „inności” córki. Choć mała Zosia nie jest wątkiem wiodącym w tej historii, to i tak dodaje charakteru tej opowieści i zwraca uwagę na coraz powszechniejsze zjawisko zaburzeń rozwojowych u dzieci. 
  

Powieść Joanny Sykat odsłania złudzenia, jakimi karmi się człowiek budując wokół siebie fasadę idealnego życia. Udowadnia, jak można się pomylić, patrząc na sąsiadów, przyjaciół, współpracowników, mijanych ludzi. Pokazuje, jak szybko oceniamy, jak bezlitośnie wyrabiamy sobie opinie i jak bardzo mogą one być mylne. Za murami eleganckiego domu może kryć się przemoc, za uśmiechem matki być może skrywa się rozpacz i strach o ukochane dziecko. Nie każdy jest tym, kim się wydaje. Nie każdy wie, kim naprawdę jest, ale czasami wystarczy jeden impuls, by zweryfikować własne przekonania.


niedziela, 3 grudnia 2017

252. Francesca Hornak SIEDEM DNI RAZEM



Francesca Hornak, Siedem dni razem, Wydawnictwo Harper Collins, 2017

Końcówka roku obfituje w lektury nawiązujące klimatem do świąt Bożego Narodzenia. Bo co lepiej nastroi nas do zbliżającej się Gwiazdki, jak nie książka świąteczna? I moją uwagę zwróciło kilka tytułów, a wśród nich powieść Franceski Hornak Siedem dni razem. Rekomendowana jako dowcipna i pełna celnych spostrzeżeń, wydała się ciekawą propozycją na początek grudnia.

Tytułowe siedem dni to czas kwarantanny, której musi poddać się rodzina Birchów. Wszystko za sprawą Olivii Birch, lekarki leczącej w Afryce ofiary epidemii wirusa haag. To pierwsze od dłuższego czasu święta, które Olivia spędzi z najbliższymi, ojcem, matką i młodszą siostrą. Pomimo dość specyficznej atmosfery, rodzina Birchów jest pełna optymizmu i gromadzi się w podupadającej, wiejskiej posiadłości. Przebywanie pod jednym dachem i wspólne celebrowanie świąt okazuje się jednak nie takie proste. Szczególnie, gdy na jaw wychodzą zadawnione urazy i głęboko skrywane tajemnice…

Określenie tej książki dowcipną jest nieco na wyrost, bo na palcach jednej ręki mogę zliczyć momenty, gdy choćby lekko się uśmiechnęłam, ale ja pod tym względem mam dość wygórowane oczekiwania, więc specjalnie zaskoczona nie byłam. Pomimo tego uważam Siedem dni razem za uroczą i optymistyczną opowieść, w której święta – owszem – odgrywają ważną rolę, ale jeszcze ważniejsza jest rodzina i stosunki pomiędzy jej członkami. Powieść rzeczywiście jest pełna trafnych spostrzeżeń na temat otaczającego nas świata, w którym liczy się liczba obserwatorów na Instagramie, a istota świąt zamyka się w kolorowych pudełkach na prezenty. Historia nakreślona przez Francescę Hornak pokazuje, jak kluczowa jest rozmowa, szczerość, jak dużą szkodę mogą wyrządzić skrywane pretensje i niedomówienia. Siedem dni, jakie spędziła ze sobą rodzina Birchów, przynosi więcej cieni niż blasków, ale mimo to napawa optymizmem i pokazuje siłę bliskości. Lukier? Nie bardzo. Hornak nie oszczędza swoim bohaterom gorzkich rozczarowań, ale nie odbiera im też nadziei. Chętni na Boże Narodzenie w wydaniu brytyjskim? Polecam!

wtorek, 26 września 2017

Cztery płatki śniegu

 A ósmego listopada...


Ta książka jest dla mnie wyjątkowa. Każda jest wyjątkowa, ale ta jest wyjątkowo wyjątkowa - dedykowałam ją mojej nieżyjącej mamie. Co nie zmienia faktu, że jest baaardzo optymistyczna. I ciut wzruszająca - mam nadzieję - też :)




Ciepła, przepełniona humorem i wzruszeniami opowieść o tym, co jest naprawdę ważne.
Gwiazdka za pasem, w powietrzu pachnie makowcem, goździkami i zieloną choinką. Mieszkańcy małego miasteczka myślą już o przygotowaniach świątecznych, ale na drodze lepienia uszek i łańcuchów choinkowych staną im rodzinne perypetie. Zabiegani zapomną, co naprawdę liczy się w świętach. Na szczęście ktoś im o tym przypomni…
Bo święta mogą być wyjątkowe, nawet gdy z nieba spadną cztery płatki śniegu na krzyż…


wtorek, 11 lipca 2017

251. Sarah Moss NOCNE CZUWANIE

Nocne czuwanie to jedna z tych powieści, w których brak choćby cienia przewidywalności, przez co wydają się jeszcze bardziej tajemnicze i niepokojące. Nastrój ten potęguje jeszcze duszna i mroczna atmosfera wyspy Colsay, na którą przenoszą się bohaterowie, odosobnionej, wilgotnej i nieprzystępnej. W rodowej posiadłości Cassinghamów Anna usiłuje pogodzić tworzenie naukowej książki z obowiązkami domowymi i opieką nad dwójką dzieci, co nie jest łatwe i negatywnie wpływa na stan jej nerwów. Sytuacja staje się jeszcze bardziej napięta, gdy podczas prac ogrodniczych rodzina natrafia na szczątki zakopanego w ogrodzie dziecka. Wyspa skrywa jeszcze więcej zagadek niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, a makabryczne znalezisko sprzed lat rzutuje na stan psychiki wszystkich członków rodziny.

Powieść Nocne czuwanie w znacznym stopniu jest zapisem skomplikowanych i toksycznych relacji rodzinnych. Autorka ukazuje je na tle dwóch niezwiązanych ze sobą rodzin przebywających na jednej wyspie. Spodobało mi się, jak Sarah Moss przedstawiła trudy macierzyństwa i pokazała, że nie jest ono tak różowe, jak mogłoby się wydawać. Autorka stopniuje napięcie i nastrój, w który wpada bohaterka. Pokazuje, że kobieta, która musi pogodzić pracę zawodową z rodzicielstwem, a na dodatek nie otrzymuje niezbędnego wsparcia, może wpaść we frustrację i zbliżyć się do niebezpiecznego stanu. Tajemnica z przeszłości intryguje czytelnika i buduje napięcie w powieści. Autorka odsłania jej rozwiązanie stopniowo, za pomocą listów sprzed lat, opisujących mieszkańców wyspy, ich zwyczaje, zabobonne tradycje i ciężkie życie. Wartym odnotowania szczegółem jest to, że chociaż Moss stworzyła zupełnie fikcyjną wysepkę, posłużyła się przy tym faktami dotyczącymi realnego miejsca i jego mieszkańców.

Nocne czuwanie jest powieścią napisaną prostym, a równocześnie pięknym językiem, w opisy dnia codziennego autorka wplata nastrojowe porównania, potrafi też świetnie oddać klimat odosobnionej wysepki i nocnych niepokojów bohaterki. Powieść jest niespieszna i spokojna – dla wielbicieli bardziej dynamicznej literatury może być usypiająca i drażniąca. Ale ja i tak polecam, bo Sarah Moss stworzyła powieść ciekawą, intrygującą i dobrze napisaną. Jeśli lubicie takie książki, nie powinniście być zawiedzeni.

poniedziałek, 3 lipca 2017

250. Halszka Opfer KATO-TATA

Macie czasami tak, że czytacie jakąś książkę i macie ochotę rzucić nią w kąt? Ale nie dlatego, że jest nieciekawa czy słabo napisana, tylko po prostu czujecie, że dłużej nie jesteście w stanie jej czytać? Pierwszy raz taką sytuację miałam, gdy czytałam „Dziewczynę z sąsiedztwa”. Już na samą myśl o tej książce spinam się tak mocno, że aż wszystko mnie boli. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas lektury „Kato-taty” Halszki Opfer. Gdy zagłębiałam się w kolejne strony, wszystko we mnie krzyczało, by zaprzestać czytania, ale równocześnie nie mogłam tego zrobić, zupełnie jakbym czuła się zobowiązana dokończyć tę książkę i choć tyle uczynić dla kobiety, która zawarła w niej swoje wspomnienia związane z molestowaniem seksualnym ze strony ojca.

Ta książka jest obrzydliwa, bo obrzydliwe było to, co ojciec – i nie tylko ojciec – zrobił narratorce. Ona sama nie szczędzi czytelnikowi szczegółowych opisów, od których coś nieprzyjemnego zbiera się w gardle. Pisze prostym, powiedziałabym nawet infantylnym językiem. Opisuje te wydarzenia jak leżący na stole zeszyt. Przytacza kolejne zdarzenia z trudnego dzieciństwa, które zostało zdominowane nie tylko przez przemoc seksualną, ale również przez biedę, szykany ze strony rówieśników i nauczycieli, brud, głód i zaniedbanie matki. To ostatnie jest dla mnie chyba najstraszniejsze, ponieważ wskazuje, że matka dziewczynki, a później nastolatki doskonale wiedziała, co jej mąż robi z córką. To jedna z trudniejszych i paskudniejszych lektur, jakie przeszły przez moje ręce, z pewnością nie jest to książka, którą można przeczytać ot tak dla relaksu. Na ogół unikam takich pozycji, szczególnie tych autobiograficznych, ponieważ bardzo mocno i długo je przeżywam, tym razem zrobiłam wyjątek z powodu reportażu „Mokradełko”, który wpadł mi w oko jakiś czas temu i który chciałabym przeczytać. „Kato tata” pozostawił po sobie gorycz, niepokój i coś nieokreślonego, jakąś mieszankę wstydu i gniewu. Bo przecież doskonale wiemy, że gdzieś obok nas jest wiele takich dzieci. Krzywdzonych, maltretowanych, gwałconych. Bezgłośnie krzyczących o pomoc i nie słyszanych.

sobota, 1 lipca 2017

249. Magdalena Majcher MATKA MOJEJ CÓRKI

Magdalena Majcher jest autorką, której rozwój obserwuję od samego początku. W dużym stopniu dlatego, że się znamy, że rozpoczęłyśmy przygodę z pisaniem w podobnym okresie, i że wzajemnie dopingujemy się do tworzenia kolejnych historii. Ale również dlatego, iż ta autorka pisze dokładnie takie powieści, jakie ja lubię czytać. Powieści, które nie prześlizgują się po powierzchni fabuły, ale brną w nią głębiej i odkrywają tajniki ludzkich postępków i zachowań. Uważam to za sedno powieści obyczajowych, których zadaniem jest nie tylko relaksować, ale również dać do myślenia i zwracać uwagę na kluczowe kwestie.

Magdalena Majcher postawiła sobie za cel tworzenie historii dotykających ważnych problemów społecznych i tego się trzyma. „Matka mojej córki” to powieść poruszająca temat nastoletniej ciąży i dziecka oddanego do adopcji. Jest ona również obrazem skomplikowanych stosunków rodzinnych, z którymi musi zmierzyć się główna bohaterka, Nina. Dzięki zabiegom retrospekcji autorka umożliwia nam wczucie się w położenie Niny i poznanie emocji, jakie pojawiają się w trudnych dla niej momentach. Czy kobieta poradzi sobie z wydarzeniami sprzed kilkunastu lat? Czy wybaczy najbliższym? Czy skrywane przez lata tajemnice ujrzą światło dzienne? Tego dowiecie się podczas lektury „Matki mojej córki”. Lekkie pióro czyni tę książkę przystępną mimo niełatwej tematyki. Polecam czytelnikom ceniącym dobrze napisane powieści obyczajowe z nurtu literatury kobiecej.

wtorek, 2 maja 2017

248. Milenkowe czytanie: Moje bajeczki o Annie i Elsie

Z pewnością ja i moja córka zaliczamy się do nielicznej grupy, która nie poznała filmowych przygód Anny, Elsy i Olafa. Wielokrotnie jednak słyszałam pozytywne opinie na temat tej bajki od znajomych mam i dzieciaków, więc pomyślałam, że książkowa wersja też okaże się fajna. I nie pomyliłam się: dwie siostry z Arendelle i ich przyjaciele od razu przypadli do gustu Milence. I nie tylko Milence. Cóż, po przeczytaniu książeczki „Moje bajeczki o Annie i Elsie” kupiłyśmy także pozycję z serii „Chwyć bajeczkę”, gdzie opisana jest filmowa przygoda bohaterek, a ja... w końcu obejrzałam także animację :)

Moje bajeczki o Annie i Elsie to zbiór ośmiu historyjek. Nasze dzieci znajdą w nim zarówno bajki opisujące czasy, gdy Anna i Elsa były małymi księżniczkami, jak również przygody dorosłych dziewcząt. Nie brakuje także historyjek poświęconych Kristoffowi i Olafowi, zatem każde dziecko ma szansę spotkać na stronach książeczki swojego ulubionego bohatera. Opowiadania nie są bardzo długie, ale szczegółowe, dla młodszych dzieci w sam raz. Duża i wyraźna czcionka będzie atutem w przypadku dzieciaków, które czytają już samodzielnie. Milenka radzi sobie z tą książeczką wyśmienicie. Na temat ilustracji z pewnością wspominać nie trzeba, każdy kto zna ten film, wie, jak jest barwny i ładnie zrobiony. Dodam tylko, że ilustracji jest bardzo dużo, ale nie przytłaczają treści. 

Seria „Moje bajeczki” zwróciła moją uwagę także z innego powodu: ta niewielka, kwadratowa książeczka jest naprawdę poręczna i nie zajmuje wiele miejsca. Jest na tyle duża, by dziecko wygodnie ją złapało i można było zachować dużą czcionkę wygodną do czytania, ale równocześnie jest tak mała, że swobodnie można ją wsunąć do każdej torebki. W naszym przypadku to bardzo ważne, ponieważ często zabieramy ze sobą książeczki do pociągu, gdy jeździmy na zajęcia i potrzebne nam pozycje lekkie, niezajmujące wiele miejsca, ale równocześnie na tyle rozbudowane, by czytania starczyło na półgodzinną podróż. I Moje bajeczki pasują nam pod tym względem idealnie, szczególnie, że z tej serii wcześniej kupiłyśmy sobie Moje bajeczki o kucykach, a w zapowiedziach wydawnictwa Egmont widziałam kolejne pozycje w tej odsłonie. Na pewno będziemy obserwować, jakie tytuły się pojawiają. W naszym przypadku – Moje bajeczki o Annie i Elsie to strzał w dziesiątkę!




poniedziałek, 3 kwietnia 2017

247. Camilla Way OBSERWUJĄC EDIE

Piękna, utalentowana, trochę szalona... Edie była dziewczyną, która natychmiast wywoływała zamieszanie, wkraczając w czyjeś życie. I miała wówczas swoje marzenia — jednak szybko przekonała się, że sprawy nie zawsze układają się tak, jakbyśmy chcieli.

Teraz, mając trzydzieści trzy lata, Edie jest kelnerką, ciężarną i samotną. A kiedy przytłacza ją opieka nad noworodkiem i pogrąża się w rozpaczy, sądzi, że nie ma się do kogo zwrócić...

Ktoś jednak przez cały czas obserwował Edie, czekając na szansę, aby raz jeszcze dowieść prawdziwości swej przyjaźni. To nie przyp adkiem Heather pojawia się na progu mieszkania Edie właśnie wtedy, gdy ta najbardziej jej potrzebuje. Tyle razem przeszły - tyle zazdrości, tęsknoty i zdrady. Teraz Edie dowie się czegoś nowego: ci, którzy głęboko nas zranili — lub których my zraniliśmy - nigdy nie odchodzą, przynajmniej nie do końca...

Obserwując Edie jest jedną z tych powieści, które trudno odłożyć choć na chwilę, ponieważ ciekawość wciąż popycha do dalszej lektury i poznania tajemnic kryjących się na kolejnych kartkach książki. Gęsta atmosfera spowija dwie bohaterki, które łączy zawiła relacja oparta na nie mniej zawiłej i osnutą tajemnicą przeszłości. Camilla Way tak kieruje czytelnikiem, w taki sposób wiedzie swoją historią, że ten nie wie, kim tak naprawdę są te dwie kobiety, która z nich dobra, a która zła, która przyjęła rolę ofiary, a która jest agresorem. Klucz do tej zagadki tkwi w ich wspólnej przeszłości, a ta od samego początku jawi się jako złowroga i niebezpieczna.

Camilla Way pisze prostym, można rzec potocznym, językiem, ale podczas lektury tej książki wcale mi to nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie, te łatwe, pozbawione elokwencji słowa znakomicie wpasowały się w klimat powieści i nastrój wydarzeń toczących się na jej stronach. Nie oznacza to jednak, że autorka nie potrafiła oddać ducha historii, bo to udało się świetnie. W przekonujący sposób nakreśliła relacje pomiędzy dwiema nastolatkami, a następnie kobietami, jak także z ludźmi, z którymi miały one styczność. Także tło powieści wypadło wyraziście i naturalnie.

Obserwując Edie to emocjonujący thriller psychologiczny kryjący niepokojące tajemnice. Choć z czasem łatwo wykalkulować, jak przebiegnie dalsza część tej historii, zawiera ona także elementy nieprzewidywalne. Mocno trzyma w napięciu i nie pozwala na nudę, bo po prostu chce się dowiedzieć, co się wydarzyło i co się jeszcze zdarzy... Polecam!

poniedziałek, 27 marca 2017

246. Agnieszka Nabrdalik DZISIAJ ROZMAWIAMY O PANI

Jak wygląda życie w małżeństwie z artystą? Czy grzeje się w blasku sławy czy ginie się w cieniu sławnego męża? Czy ma się czas i energię na własne życie zawodowe, pasje, zainteresowania? Na te i inne odpowiedzi odpowiedzi znajdziecie w książce Dzisiaj rozmawiamy o pani autorstwa Agnieszki Nabrdalik.

Bardzo lubię czytać wywiady, można z nich wyczytać mnóstwo ciekawostek o ludziach, ich codzienności, poglądach. A najlepsze są te wywiady swobodne, jakby poprowadzone zupełnie przypadkowo, wynikające ze zwyczajnej pogawędki. Właśnie taki nastrój towarzyszy rozmowom, jakie Agnieszka Nabrdalik zamieściła w swojej książce Dzisiaj rozmawiamy o pani. Podczas lektury miałam wrażenie, że towarzyszę dwóm kobietom i przysłuchuję się ich rozmowie przy filiżance herbaty. Agnieszka Nabrdalik spotkała się z siedmioma żonami mężczyzn doskonale nam znanym ze świata literatury, sceny muzycznej, filmu czy medycyny.

Twarze i nazwiska tych mężczyzn są dla mnie rozpoznawalne, ale o ich żonach miałam przyjemność poczytać po raz pierwszy. Monika Gawlińska, Alicja Kapuścińska, Wacława Myśliwska, Karolina Niedenthal, Jolanta Pawlik, Anna Religa i Wiesława Starska – siedem kobiet, bez których być może gwiazda tych panów nie świeciłaby aż tak mocno. Przyznaję szczerze, że z małżonek wyżej wymienionych „znam” tylko Alicję Kapuścińską, której osoba została troszkę przybliżona w publikacji „Kapuściński non-fiction”. Osoby pozostałych pań były mi zupełnie obce, więc do lektury przystąpiłam z tym większą przyjemnością.

Dzisiaj rozmawiamy o pani to książka, którą połknęłam w jedno popołudnie. Spotkanie z żonami słynnych mężów okazało się bardzo fascynujące i pozwoliło mi nieco poznać udzielające wywiadu. Swobodna, nie pozbawiona humoru i rzucająca światło na codzienne życie kobiet, którym przyszło żyć u boku znanych i podziwianych. O miłości, rodzinie, małżeństwie. Pełna anegdot i ciekawych refleksji. Polecam serdecznie!

środa, 22 marca 2017

245. Anuradha Roy SNY O JOWISZU



Tęsknię czasami za lekturą nieco egzotyczną, przedstawiającą coś zupełnie innego niż nasza codzienność. I właśnie taki nastrój niesie powieść Sny o Jowiszu autorstwa Anuradhy Roy. Przenosi czytelnika do współczesnych Indii, krainy przepełnionej kolorami i aromatami orientu, pozwalając mu napawać się tym niezwykłym kolorytem, a równocześnie odsłaniając jej prawdziwy obraz, któremu daleko jest do widoczku z pocztówki posyłanej z wakacji.


Sny o Jowiszu to wielobarwna mozaika, na jaką składają się przeżycia kilku osób, których drogi przecinają się w fikcyjnej Dżarmuli. Trzy starsze kobiety po raz pierwszy odbywające wspólną podróż, ekscentryczna Nomi z kolorowymi nitkami we włosach, herbaciarz Johnny Toppo zachwalający swój towar na plaży i przewodnik świątynny Badal, zakochany w młodym chłopcu. Indie z powieści Anuradhy Roy to nie kolorowy beztroski obraz jak z filmu Bollywood. Za radosnymi historiami kryją się głęboko skrywane tajemnice, nierzadko bardzo dramatyczne i bolesne.

Autorka nie poprzestaje na kreśleniu wizerunku Indii współczesnych, cofa się w czasie i przywołuje wspomnienia trudne i bolesne dla swoich bohaterów. Najtrudniejsze a równocześnie najsilniej podkreślone są wspomnienia towarzyszące Nomi. Miała zaledwie siedem lat, gdy w wyniku wojny straciła najbliższych i trafiła do aśramy. W tym pozornie świętym miejscu, gdzie powinna czuć się bezpieczna, zaznała okrucieństwa ze strony opiekunów. Teraz jako dorosła kobieta powraca do Indii pod pretekstem wykonywanej pracy, by rozliczyć się z traumatyczną przeszłością.

Powieść Anuradhy Roy zabiera czytelnika do Indii i pozwala mu posmakować egzotycznego klimatu tego miejsca, ale równocześnie jest boleśnie uniwersalna i ponadczasowa. Odsłania przemoc względem dzieci i kobiet. Udowadnia, jak głębokie rany potrafi ona pozostawić, pokazuje, że strach i ból wszędzie smakują tak samo. Pozostawia czytelnika niespokojnym, przytłoczonym przeżyciami bohaterów, a równocześnie głodnym. Bo ta historia wydaje się niedopowiedziana i jak mniemam, był to zabieg celowy, stawiający przed czytającym zadanie znalezienia zakończenia tej opowieści.

poniedziałek, 20 marca 2017

244. Milenkowe czytanie Steve Smallman NIEDOSKONAŁY PINGWIN

Czasami będąc w księgarni z Milenką, pozwalam, by sama buszowała wśród półek. Jestem po prostu bardzo ciekawa, po co sięgnie. Kilka miesięcy temu podczas wizyty w Matrasie, gdy usiłowaliśmy upolować kolejną Kicię Kocię do naszej kolekcji, Milenka dorwała w łapki cieniutką książeczkę w niebieskiej okładce. Gdy zobaczyłam, co na niej jest, uśmiechnęłam się pod nosem. Tak, pingwiny to to, co obecnie Milenki kochają najbardziej.

A mamy tutaj do czynienia z pingwinem niezwykłym. To Niedoskonały pingwin, któremu ciężko jest przystosować się do reguł panujących w stadzie. Już taki jest ten nasz Kubuś, że wciąż imają się go żarty, nie potrafi zachować powagi i czasami wyskoczy z czymś naprawdę niestosownym. Inne pingwiny mają tego po dziurki w... dziobie i pewnego dnia sugerują, że może lepiej będzie, jeśli Kubuś sobie pójdzie. Niedoskonały pingwin opuszcza stado i rusza przed siebie. Jak zakończy się ta historia?

Niedoskonały pingwin to historia, która równocześnie wzbudza uśmiech i wyciska łzy. Otóż jeden z pingwinów jest... inny. Nie pasuje do stada, nie chce przystosować się do jego zasad, irytuje inne pingwiny swoim dziwacznym zachowaniem. Bywa nieokrzesany, denerwujący, uciążliwy. Zupełnie jak niektórzy ludzie, prawda? Ta książka to znakomita lekcja tolerancji. Za jej pomocą można wytłumaczyć najmłodszym, że zachowanie innych dzieci może nieco się różnić, że może to wynikać z ich natury, charakterku, a czasami różnych zaburzeń i chorób. Historia ta uczy również, czym jest wykluczenie i jakie uczucia mogą towarzyszyć takiej sytuacji. Na końcu można znaleźć propozycje zabaw i tematów rozmów związanych z lekturą książeczki. 



 

środa, 15 marca 2017

243. Jorge Diaz LISTY DO PAŁACU



Pierwsza Wojna Światowa pustoszy Europę, tymczasem do Pałacu Królewskiego w neutralnej Hiszpanii dociera list. Mała, pochodząca z Francji dziewczynka prosi króla, by ten pomógł jej odnaleźć zaginionego na froncie brata. Poruszony losem dziecka i jego bliskich monarcha uświadamia sobie, jak tragiczne jest położenie wojennych ofiar, walczących, wziętych do niewoli, pozbawionych domu i wieści o najbliższych. Powołuje do życia Urząd do spraw Ochrony Jeńców , który aż do 1921 roku pomaga dwustu tysiącom jeńców wojennych...

Ta wzruszająca historia nie jest jedynym wątkiem zawartym na kartach powieści Jorge Diaza, jednak z pewnością jest jednym z ważniejszych. Losy większości bohaterów tej historii krzyżują się w Urzędzie ds. Ochrony Jeńców lub w miejscach ogarniętych wojną. Wojna nie zna litości. Rozdziela rodziny, zabiera bliskich, budzi okrutne instynkty i zmusza do robienia rzeczy, z których człowiek nie jest dumny. Bohaterowie Jorge Diaza również zmagają się z okrucieństwem wojny. Chociaż część z nich jest Hiszpanami i tym samym pozostaje neutralna, to stykają się z nią za sprawą swoich bliskich czy wykonywanych obowiązków. Pomimo szalejącej wojennej zawieruchy w Europie toczy się także normalne, codzienne życie. Ludzie spotykają się, bawią, zakochują. I w tej historii jest miejsce na miłość, choć z pewnością powieści Diaza daleko jest do klasycznego czy banalnego romansu.

W Listach do pałacu spodobała mi się bardzo przystępna forma, która sprawia, że tę obszerną przecież lekturę czyta się naprawdę lekko. Atutem jest także to, że autor prowadzi akcję, opierając się na przeżyciach wielu bohaterów. Dzięki temu czytelnik może uczestniczyć w różnych wydarzeniach, przenosząc się wraz z bohaterami z madryckiego pałacu do dzielnicy biedy, z Paryża do Berlina, z neutralnej Hiszpanii do obozów jenieckich rozsianych po Europie.

Listy do pałacu są niezwykle ciekawą i wciągającą lekturą, która przybliża działalność Urzędu ds. Ochrony Jeńców, zapoczątkowaną przez hiszpańskiego króla Alfonsa XIII. To także interesujący obraz hiszpańskiego społeczeństwa początku dwudziestego wieku, w którym wyraźnie zaznaczały się różnice pomiędzy poszczególnymi klasami. Polecam serdecznie!


czwartek, 9 marca 2017

Book Tour z Kaliną :)

Kasia z bloga Mama z pasjami organizuje Book Tour z trzecią częścią cyklu Kalina w malinach: Nic dwa razy się nie zdarzy. Jeżeli macie ochotę przeczytać tę książkę i podzielić się opinią (na blogu, fejsbuku, lub w innym miejscu) - zachęcam do odwiedzin na blogu i zapoznania się z warunkami uczestnictwa. Kasia przygotowała niespodzianki, a ja... chętnie dowiem się, co sądzicie o zakończeniu przygód tej zwariowanej dziewczyny, lub ... jak wyobrażacie sobie ich dalszy ciąg ;)


Nie czytaliście dwóch poprzednich części? Nie szkodzi! Jak donoszą czytelnicy, można czytać trzecią część zupełnie osobno i bawić się równie świetnie! Jeśli chcecie poznać nowe zastosowanie oleju roślinnego i ściereczki do zmywania, zapraszam serdecznie!


wtorek, 7 marca 2017

242. Milenkowe Czytanie:Elena:Tajemnica Avaloru






Jeśli Was i Wasze dzieci także intryguje historia talizmanu Avaloru, który zapewnia magiczne zdolności księżniczce Zosi z bajki „Jej wysokość Zosia”, koniecznie powinniście sięgnąć po książeczkę „Elena Tajemnica Avaloru” wydaną w ostatnim czasie przez Egmont. Zawarta w niej opowieść odpowiada na pytanie, dlaczego ofiarowany Zosi talizman jest tak wyjątkowy i co kryje.

Pewnego dnia księżniczka Zosia odkrywa sekretną bibliotekę skrywającą historie oczekujące na szczęśliwe zakończenie. Wśród nich znajduje się opowieść o zaginionej księżniczce Avaloru. Zosia czuje się zaintrygowana, przecież amulet z królestwa Avaloru nosi codziennie na szyi, a na dodatek daje jej on niezwykłe zdolności. Z opowieści czarodzieja Alacazara mała księżniczka poznaje losy Eleny z Avaloru, która została zamknięta w amulecie Avaloru. Zosia wraz z całą rodziną wyrusza w podróż do odległego królestwa, aby uwolnić księżniczkę Elenę i pomóc jej stoczyć walkę ze złą czarownicą, która zawładnęła królestwem. 


Opisana książeczka jest właściwie wstępem do nowej bajki Disneya, czyli opowieści o księżniczce Elenie z Avaloru, stanowi jednak także znakomity pomost pomiędzy historią Eleny oraz małej księżniczki z Czarlandii. W naszej biblioteczce naturalnie zabraknąć jej nie mogło, bo Milenka wprost uwielbia Zosię, a mnie cóż, bardzo ciekawiła tajemnica noszonego przez nią amuletu. Barwna historia będąca równocześnie przygodami Zosi i Eleny to przykład opowieści, w której dobro zwycięża nad złem, które zostaje ukarane. Książeczka posiada barwne, a zarazem delikatne, jakby muśnięte zamoczonym w farbie pędzlem ilustracje. Bardzo nam się spodobały. 

Opowieść o przygodzie Zosi i Eleny została wzbogacona także o część poświęconą samej księżniczce Avaloru, gdzie Elena opowiada czytelnikom o sobie, swoim królestwie, rodzinie i przyjaciołach. Książeczka posiada dużą, wyraźną czcionkę, odpowiednią da samodzielnie czytających dzieci. Na uznanie zasługuje także piękna, twarda i solidna oprawa. 






poniedziałek, 6 marca 2017

241. Caroline Wallace MARTA KTÓRA SIĘ ODNALAZŁA



Jeśli rozpoczęciu lektury towarzyszy uczucie, jakby się weszło do starej szafy będącej portalem do tajemniczego świata, to znak, że lektura będzie niezwykła. Właśnie to przytrafiło mi się, kiedy sięgnęłam po powieść Caroline Wallace i za jej sprawą przeniosłam się na dworzec Lime Street w Liverpoolu. Wkroczyłam do baśniowego świata Marty, która musi odnaleźć swoją tożsamość. 


Marta ma szesnaście lat, a nigdy dotąd nie opuściła budynku dworca. Właśnie tutaj została porzucona jako niemowlę, a następnie spędziła lata pod opieką zdewociałej przybranej matki. Śmierć opiekunki sprawia, że Marta musi zmierzyć się ze swoją historią i odkryć, kim naprawdę jest. Pomaga jej w tym grupa wiernych przyjaciół, którzy... cóż, prezentują się dość osobliwie. William Wędkarz, legionista i właścicielka dworcowej kawiarni, która zawsze ma pod ręką coś pysznego pomagają odkryć Marcie, kim jest. Czy Marta dowie się, kto wysyła do niej anonimowe listy i co chce jej przekazać?


Marta która się odnalazła to historia o bajkowym klimacie. Początkowo mnie usypiała jak najlepsza opowieść na dobranoc, więc musiałam wziąć ją sposobem i zrezygnować z wieczornego czytania. I to był strzał w dziesiątkę, bo z kubkiem popołudniowej kawy lub w promieniach wiosennego słońca ta powieść okazała się bardzo intrygująca. Tajemnicza przeszłość Marty okazała się co prawda łatwa do rozszyfrowania, niemniej sekrety dworca Lime Street, jakie wraz z dziewczynką odkrywamy, są naprawdę fascynujące. A sama opowieść jest po prostu czarująca i niezwykle wzruszająca. 


Powieść Caroline Wallace to przede wszystkim historia poznawania własnej tożsamości, ale równie ważnymi wątkami są tutaj przyjaźń i miłość. Inspiracją dla postania tej książki stała się dla autorki historia Mala Evansa i Beatlesów, których jest zagorzałą fanką. Wątek poświęcony zaginionej walizce Mala jest jednym z najciekawszych w powieści. Marta która się odnalazła to powieść magiczna, osnuta mgiełką tajemnicy i melodią starych przebojów. Niepozbawiona humoru i wzruszeń. Jeśli lubicie takie nieco osobliwe, ciut naiwne, ale równocześnie urocze do entej potęgi powieści, poznajcie się z bohaterką Caroline Wallace. 


czwartek, 16 lutego 2017

240. Lisa Jackson URODZONA DLA ŚMIERCI


Lektura powieści Lisy Jackson jest jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Z lekką nostalgią wspominam chwile, kiedy dopiero poznawałam twórczość tej autorki i z wypiekami na twarzy zagłębiałam się w świat zbrodni i miłości. Bo powieści Lisy Jackson umiejętnie łączą te dwa aspekty. Chociaż wątek kryminalny wysuwa się w nich na zdecydowane prowadzenie, ten obyczajowy i miłosny również jest bardzo ważny.

Smutny i dziwny zbieg okoliczności… Taka jest pierwsza reakcja doktor Kacey Lamert na wiadomość o śmierci dwóch kobiet, niezwykle do niej podobnych. Bo przecież pomiędzy nią a aktorką filmów klasy B i nauczycielką z podstawówki nie ma żadnego związku. Jednak prowadzące śledztwo policjantki, Selena Alvarez i Regan Pescoli, podejrzewają, że jest inaczej.
Wkrótce Kacey dostrzega, że coś ją jednak łączy z zamordowanymi. Były w podobnym wieku. Urodziły się i wychowały w tej samej okolicy. I wszystkie znały mężczyznę, z którym Kacey właśnie zaczęła się spotykać... Im bardziej zagłębia się w te sprawę, tym bardziej zaczyna się bać. Bo odkrywa, że może być następna na liście urodzonych dla śmierci…

Troszkę się obawiałam, jak wypadnie kolejne spotkanie z jedną z moich ulubionych autorek. Minęła dłuższa chwila, odkąd ostatnio trzymałam w ręce napisaną przez nią powieść, a wiem z doświadczenia, że często po tak dłuższej przerwie niegdyś lubiani autorzy mnie rozczarowują. Na szczęście lektura Urodzonej dla śmierci okazała się satysfakcjonująca. Niemal w pełni, bo odrobinkę rozczarowało mnie, że autorka tak szybko odkryła karty i pozwoliła domyślić się czytelnikom, kto jest mordercą i jakie pobudki nim kierują. Tę lekką niedogodność odrobinę łagodzi emocjonujące zakończenie, które w pewnym stopniu pozostawia nam pole do wyobraźni.

Czytelnicy, którzy czytali już powieści Lisy Jackson, na ich kartach mają okazję spotkać znanych już sobie bohaterów, ponieważ poszczególne książki układają się w cykle. Urodzona dla śmierci stanowi trzecią odsłonę serii Montana. Tę, jak i pozostałe części cyklu, można czytać osobno. Należy wspomnieć także o tym, że powieść ta ukazuje się na polskim rynku po raz drugi, na szczęście wydawca zadbał o bardzo podobną okładkę, co powinno zwrócić uwagę czytelników i zapobiec zdublowaniu zakupu.

Powieść Lisy Jackson nie jest może literaturą wysokich lotów, ale można się przy niej świetnie zrelaksować. Spodoba się ona głównie tym czytelnikom, którzy lubią mocno zarysowaną otoczkę obyczajową. W książce rozczarowuje za to korekta. Tylu literówek i błędów (imiona bohaterów) już dawno nie spotkałam i jestem zła, że trafiło akurat na książkę, którą – jako pozycję jednej z moich ulubienic – zamierzam postawić na własnej półce.


środa, 15 lutego 2017

Nic dwa razy się nie zdarzy!

 

Mam  dzisiaj dla Was małą niespodziankę.
Pierwszy rozdział "Nic dwa razy się nie zdarzy"
Miłej lektury!

Tak to się zaczyna…


Sukienka jest skromna. Zbyt skromna, według matki, która najchętniej zapakowałaby mnie w zwój tiuli i koronek, a na koniec przewiązała sztywno wykrochmaloną atłasową wstęgą. Pozbawiona ozdóbek („Tutaj i jeszcze tutaj przydałaby się malutka różyczka”), trenu („Mogłaby go nieść mała dziewczynka w różowej sukieneczce, kapelusiku i podkolanówkach z lamówką”), falbanek („Ani jednej? Naprawdę?”), kryształków Swarovskiego („A ostatnim razem tak ładnie ci było… ale masz rację, ludzie na pewno jeszcze nie zapomnieli”) i z dość głębokim dekoltem. („O zobacz, tutaj ci się rozdarło. Zepniemy agrafką? Jak to: się nie rozdarło? Jak to: tak ma być?!”). Sukienka ma cudowny kremowy kolor („Jesteś pewna? Wygląda jak niedoprana poszwa!”), jest obcisła i po prostu wspaniała.
Uwielbiam ją i od momentu, kiedy ją przywieziono, średnio co trzy minuty odsłaniam pokrowiec i wzdycham przed nią z zachwytu. Towarzyszy mi przy tym malutkie, za to bardzo nieznośne uczucie déjà vu, ale staram się je ignorować. Za mąż wychodzi się tylko raz. Nawet jeśli ten raz troszkę się zdublował…


Wychodzę za mąż. Tym razem za porządnego faceta, z naturalną opalenizną, bez kolegów w przestępczym półświatku i ciągotek w kierunku moich przyjaciółek. I tym razem mam zamiar doprowadzić ślub do skutku, wypowiedzieć słowa przysięgi, wymienić obrączki, zebrać gratulacje, wiązanki kwiatów w celofanie i prezenty, a w późniejszym terminie dokonać zmiany nazwiska. Być z Markiem na dobre i złe, wspólnie smażyć placki ziemniaczane i kłócić się, czy mają być z gulaszem, czy sosem pieczarkowym. Wspólnie z Mareczkiem wyprowadzać na spacery psa i kopać go po kostkach, kiedy za głośno chrapie. Marka, nie psa, oczywiście. Być żoną, tak zwyczajnie i po prostu.
Znowu bujasz w obłokach? – Tuż obok mnie materializuje się matka i łypie groźnie okiem. Wzdycham głęboko i kręcę głową, kolejny raz wyrzucając sobie, że dałam się namówić na spędzenie ostatniej nocy przed ślubem w swoim panieńskim pokoju. Nie uchodzi, żebyście szykowali się do kościoła w jednym mieszkaniu, stwierdziła matrona. W tej chwili to ja mam ochotę ujść. Jak najdalej od wojowniczo podpartej pod boki rodzicielki.
Nie bujam – tłumaczę. – Podziwiam sukienkę…
Jakby było co podziwiać… – pojękuje matka. – To wcale nie przypomina sukni ślubnej, już bardziej koszulę nocną. Może nie jest jeszcze za późno, co? Z rana podskoczę do cioci Irenki i pożyczę sukienkę, w której szła do ślubu jej synowa. Pamiętasz? Taka wyszywana w bordowe różyczki. A to – matka wskazuje brodą piękną kreację, nad wyborem której spędziłam trzy bezsenne noce, chowając się przed Markiem w toalecie – możesz założyć na noc poślubną!
Zaciskam pięści, przy okazji łamiąc jeden z paznokci, tak starannie piłowanych przez pół popołudnia.
Mamo, wybij to sobie z głowy! To moja suknia ślubna. Nie założę innej. Właśnie takie sukienki są teraz modne i właśnie w takiej zamierzam pójść do ślubu!
Jesteś pewna? Może chociaż doszyjemy z tyłu kokardę? Mam taką ładną różową wstążkę…
Mamo!
Już dobrze, dobrze. Nie musisz się tak pieklić. Ale wiedz, że jest mi bardzo przykro, że tak w ogóle nie liczysz się z moim zdaniem. Zobaczysz, że tego pożałujesz. Na zdjęciach ślubnych będziesz wyglądać jak oberwaniec!
Pospiesznie przymykam oczy i liczę do dziesięciu. Po hiszpańsku, bo irytacji związanej z mądrościami mojej matki tradycyjne liczenie już nie jest w stanie pokonać. Kiedy kończę, unoszę powieki i zaskoczona stwierdzam, że zostałam w pokoju sama. No, prawie sama, bo w poprzek łóżka rozłożył się zadowolony Młynek. Opadam obok niego, splatam dłonie na piersi i ponownie zaczynam bujać w obłokach. W jednym matka ma rację: najwyższa pora zaplanować atrakcje związane z nocą poślubną…


Jestem szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa, że czasami mam ochotę porządnie uszczypnąć się w tyłek, aby sprawdzić, czy to na pewno nie jest tylko pięknym snem. Moja przyjaciółka Iwa mówi, że takie szczypanie przynosi same korzyści, bo nie dość, że człowiek zachowuje trzeźwe spojrzenie na życie, to jeszcze ma jędrne pośladki…
Był taki moment, kiedy poważnie się obawiałam, czy jestem w stanie po raz kolejny zaufać mężczyźnie po tym, jak tuż przed odświętnie przystrojonym ołtarzem dowiedziałam się, że mój narzeczony, Patryk Cieplak pseudonim Cieplarnia, zostanie ojcem dziecka jednej z moich przyjaciółek. Od tamtego dramatycznego momentu upłynęły ponad dwa lata i muszę obiektywnie przyznać, że to chyba najbarwniejsze dwa lata w moim życiu! Odkryłam spa urządzone w malowniczym dworku w Kamionkach, poznałam najcudowniejszych ludzi pod słońcem, rozwiązałam dwie zagadki kryminalne, w tym jedną dotyczącą bardzo tajemniczego morderstwa, przygarnęłam najbardziej upierdliwego, najmocniej rozpychającego się i najukochańszego psa pod słońcem. A co najważniejsze: poznałam Marka i ponownie uwierzyłam w miłość.
Tak, tak, wiem, że to tak słodkie, że aż ocieka lukrem. Ozdobionym serduszkami z różowego marcepanu i posypką z cukru. Dla równowagi dodam, że prawdopodobnie jesteśmy najbardziej kłótliwą parą w Krakowie. A być może nawet w całej Małopolsce…
Poprzednim razem mój ślub zakończył się katastrofą. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku wyszło mi to na dobre, szczególnie że mój wybranek na późniejszym etapie historii okazał się pospolitym złodziejem, ale uwierzcie mi na słowo, że kiedy ciskałam starannie zaprojektowanym bukietem i mierzyłam pięścią w twarz zdrajcy, wcale nie było mi do śmiechu.
Tym razem będzie inaczej.
Żadnych tiuli, kryształków i kokardek.
Żadnego rosołu z fantazyjnym łabądkiem z ciasta.
Żadnych zdradliwych przyjaciółek i dramatycznych przerw w ceremonii.
Odpowiedni mężczyzna na odpowiednim miejscu.
Przysięga, obrączka, noc poślubna w najpiękniejszym pokoju w kamionkowskim dworku.
Młynek w nogach łóżka i kawa o poranku, pita z czerwonego kubka w białe groszki.
Stworzyłam szczegółowy plan i zapisałam go w notesiku z fioletową okładką.
Wszystko przebiegnie zgodnie z ustaleniami. Dopilnuję tego.


Kalina, masz gości! – z zamyślenia wyrywa mnie zirytowany głos matki. Zaskoczona, zrywam się z posłania, przygładzam włosy i człapię do przedpokoju. W ramach ostatniej panieńskiej nocy wydobyłam z szafki na buty stare papucie z króliczymi uszami. Wyglądam w nich idiotycznie, ale nie mogłam się powstrzymać. Później wyprawię je w ostatnią podróż, do wiaderka na odpadki zlokalizowanego pod kuchennym zlewem.
W drzwiach wejściowych tłoczą się moje przyjaciółki. Przyjaciółki mam już tylko dwie, z racji iż ta trzecia zbyt mocno wczuła się w swoją rolę i została kochanką mojego byłego niedoszłego, a po wszystkim jeszcze się na mnie śmiertelnie obraziła, że nie chcę sprawować opieki nad ich wspólną córką. To skomplikowana historia i nie zamierzam się w nią teraz wikłać. Muszę się za to dowiedzieć, co w progu mieszkania moich rodziców porabiają pozostałe dwie.
A co wy tutaj robicie? – Patrzę na nie podejrzliwie.
W odpowiedzi Iwa wsuwa dłoń do przepastnej torby i wydobywa butelkę szampana. Mirka uśmiecha się szelmowsko i potrząsa paczką chipsów o smaku pieczonej kiełbaski.
Pomyślałyśmy sobie, że przyda ci się dzisiaj towarzystwo. Na pewno się denerwujesz…
Wcale – mówię zgodnie z prawdą.
Nie szkodzi, my i tak z tobą chętnie posiedzimy. To w końcu wieczór panieński, co nie?
Cieszę się, że o mnie myślicie. Ale nic z tego.
Czego? – dziwi się Mirka.
Tego. Już raz to przerabiałam. Były wieczory panieńskie i koleżeńskie, miała być ceremonia z pompą. A skończyło się klapą. Dziękuję, jednak tym razem nie skorzystam.
Ale… – zaczyna Mirka. Bezceremonialnie wypycham ją za drzwi i pospiesznie cmokam obydwie w policzki, żeby się czasem nie obraziły.
Nie ma żadnego ale! – Uśmiecham się. – Musimy się wyspać, prawda? W naszym wieku sen jest bardzo ważny, inaczej wychodzą podstępne zmarszczki. Widzimy się jutro w kościele, tak?
Iwa i Mirka wyglądają na lekko przestraszone, w końcu jednak dociera do nich, że to bynajmniej nie jest przytyk w ich stronę, a jedynie moje złe wspomnienia, które wolę pogrzebać. Że odprawiam jakiś rytuał, który ma zapewnić nam szczęśliwe zakończenie ceremonii. Zamykam za nimi drzwi; w ostatniej chwili coś sobie przypominam, wysuwam głowę na klatkę schodową i wołam za oddalającymi się dziewczynami:
Pewnie nie muszę o tym wspominać, ale… niech żadna nie waży się przerywać ceremonii!
Opieram się plecami o drzwi i uśmiecham sama do siebie.
Tym razem wszystko przebiegnie idealnie! Mam wrażenie, że dopilnowałam wszystkiego. Teraz z poczuciem należycie spełnionego obowiązku mogę się położyć i wyspać przed czekającym mnie dniem. Nie pozwolę moim zmarszczkom na żadne podstępne wystąpienia. Będzie pięknie, będzie ślub, będzie, bo…
Nic dwa razy się nie zdarzy!


Ceremonia ślubna zaczyna się zgodnie z planem, misternie ułożonym, modyfikowanym wielokrotnie i starannie zanotowanym w notatniku z fioletową okładką.
Na sobie mam wymarzoną suknię ślubną. Udało mi się uciec przed zapędami matki, która jeszcze z rana próbowała do niej przyszyć sztuczne perełki kupione w pasmanterii na rogu, dzięki czemu nadal jest prosta, skromna i piękna. Powiodło mi się również w uniknięciu stroika z białych piórek i gerber. Zwinęłam go w kulkę, wcisnęłam ukradkiem do rozdeptanego papucia z króliczym uszkiem i całość z dumną miną wrzuciłam do kontenera na śmieci. Następnie przez blisko godzinę z żałobną miną pomagałam matce przetrząsać mieszkanie w jego poszukiwaniu, powtarzając, że był taki piękny i z pewnością ożywiłby moją kreację…
Uzupełnieniem mojego stroju są delikatne pantofelki na niewysokim obcasie i bukiecik z kremowych frezji. Ściskam kwiaty drżącą dłonią, równocześnie lustrując subtelną dekorację ołtarza i nielicznych gości zgromadzonych w kościelnych ławkach. Na samym przodzie siedzi pochlipująca matka. Zastanawiam się, czy płacze, ponieważ w końcu wydaje mnie za mąż, czy po prostu nie może przeżałować utraty stroika. Tuż za matką siedzą Iwa i Mirka, obie mają nieco przestraszone miny i są wyraźnie zmięte. Najwyraźniej nie posłuchały mojej dobrej rady i nie położyły się wcześnie spać. Dyskretnie grożę im palcem, a one parskają tłumionym śmiechem.
Ławkę dalej dostrzegam gości przybyłych z Kamionek. Pani Eliza w eleganckiej etolce i kapeluszu przystrojonym kwiatami, obok Szparka i jej wąsaty adorator, Karol Broszko. Na brzegu ławki siedzi Nadzieja; rozanielona mina kucharki mówi mi, że najwyraźniej uwielbia śluby! Brakuje tylko Starego Jana i Młynarczykowej, wtedy byłby już komplet.
W ławkach na lewo siedzą bliscy Marka. Jego rodzice już nie żyją, ale w pierwszym rzędzie zasiada starsza siostra z mężem i ośmioletnim synem. Ten mały ma więcej piegów niż Carrie Bradshaw butów, choć wydaje się to mało prawdopodobne!
Ślub idealny. Wymarzona sukienka, piękna oprawa, delikatna muzyka w tle, najważniejsi goście zgromadzeni, aby świętować z nami ten piękny dzień. Wszystko przebiega zgodnie z nakreślonym planem.
No, prawie wszystko.
W notesie z fioletową okładką znajdziecie informacje o kremie z zielonego groszku i pieczeni jagnięcej z kluskami. O cytrynowej tarcie i ślicznej satynowej koszulce z czekoladową koronką, kupioną specjalnie z myślą o nocy poślubnej. Znajdziecie listę gości i imion naszych potencjalnych przyszłych dzieci. Ale nie znajdziecie w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego pół godziny po czasie planowej ceremonii ślubnej miejsce u mojego boku nadal pozostaje puste…


środa, 8 lutego 2017

239. Jane Harper SUSZA

Agent federalny Aaron Falk po latach przyjeżdża do miasteczka, w którym się urodził, aby uczestniczyć w pogrzebie przyjaciela z dzieciństwa i jego najbliższych. Przed dwudziestu laty opuścił to miejsce ścigany nieprzychylnymi spojrzeniami miejscowych, podejrzewany o zamordowanie swojej przyjaciółki. Tylko alibi udzielone przez Luke'a zapobiegło formalnemu oskarżeniu Falka. Dzisiaj to Luke jest posądzony o odebranie życia żonie, synkowi i samemu sobie. Pierwotnie oporny Falk decyduje, że zbada tę sprawę na własną rękę i odkryje prawdę. Przekona się, że największe tajemnice skrywają małe miasteczka.

Susza Jane Harper jest jedną z tych powieści, w których tajemnice towarzyszą czytelnikowi na każdym etapie lektury. Główny bohater zmaga się z nimi od dwudziestu lat. Właśnie wtedy został oskarżony o morderstwo swojej przyjaciółki. Zagadka jej śmierci nigdy nie została wyjaśniona. Aaron także skrywa swoje tajemnice, ponieważ dobrze wie, że jego alibi podane w tamtym momencie było wymysłem dwóch przestraszonych nastolatków. Teraz musi rozwiązać zagadkę związaną ze śmiercią przyjaciela i jego bliskich. Czy rzeczywiście był to samobójczy akt desperacji powodowany wyniszczającą suszą? A może morderca chciał, by tak uznano?

W powieści teraźniejszość przeplata się z przeszłością, liczne retrospekcje stopniowo ukazują, co naprawdę wydarzyło się przed dwudziestu laty, jakie emocje towarzyszyły bohaterom tamtych wydarzeń. Krok po kroku czytelnik odkrywa, co zaszło. Równocześnie Aaron wraz z miejscowym stróżem prawa usiłuje rozwiązać zagadkę śmierci przyjaciela.

Niekwestionowaną zaletą powieści Jane Harper jest jej klimat. Autorka świetnie oddała nastroje panujące w małym miasteczku, ogarniętym wyniszczającą suszą. Gęsta atmosfera, podsycona tragiczną śmiercią mieszkańców, zagadką zbrodni przed lat i nagłym powrotem człowieka, który stał się głównym podejrzanym o jej dokonanie, sprawia, że powieść czyta się z zapartym tchem. Już dawno nie czytałam tak dobrze skonstruowanej, realistycznej i klimatycznej historii kryminalnej, dlatego polecam Suszę Waszej uwadze.


piątek, 3 lutego 2017

238. Magdalena Majcher STAN NIE! BŁOGOSŁAWIONY

 

Stan błogosławiony? Nie w każdym przypadku, o czym przekonują się Pola i Jakub. Są szczęśliwym małżeństwem, które spełnia się zawodowo i jak na razie nie myśli o powiększeniu rodziny. Jedna noc owocuje kiełkującym życiem. Przyszła matka początkowo nie jest z tego powodu szczęśliwa, a kiedy już akceptuje stan rzeczy i zaczyna odczuwać radość, na horyzoncie pojawiają się czarne chmury. Zagrożenie wadą genetyczną u nienarodzonego dziecka sprawi, że Pola i Jakub będą zmuszeni podjąć bardzo trudną decyzję...

Magdalena Majcher zadebiutowała w 2016 roku powieścią „Jeden wieczór w Paradise”, która została ciepło przyjęta przez czytelniczki. Już w pierwszej książce nie zawahała się poruszyć ważnego dla Polek tematu: badań profilaktycznych pod kątem raka piersi. Tym razem napisała powieść, która jest ważnym głosem w debacie na temat prawa dotyczącego aborcji. Stan nie!błogosławiony to nie słodka opowieść o przyszłym rodzicielstwie. Za słodkimi bucikami z okładki kryje się najprawdziwszy dramat rodziców, których dziecko może być poważnie chore. Z jakimi myślami się zmagają, jakie obawy im towarzyszą? Magdalena Majcher znakomicie oddała nastroje bohaterów, którzy stają przed nie lada dylematem.

Na kartach powieści autorka odmalowuje także trudne relacje pomiędzy główną bohaterką i jej matką. Nierozliczona przeszłość rzutuje na życie Poli i sprawia, że ona sama boi się zostać mamą. Czy poradzi sobie ze złymi wspomnieniami i wybaczy rodzicielce?

Temat książki jest niełatwy, jednak wykonanie – lekkie i przystępne – sprawia, że zachęca ona do lektury. Autorka zadbała, by dylematy i trudne chwile w życiu młodego małżeństwa poprzetykać okruchami ich codzienności. Za sprawą wyjątkowej babci Anieli książkę cechuje ciepło i optymizm. Czytelnik ma ochotę pozostać w jej małym domku i raczyć się plackami ziemniaczanymi i szarlotką. Magdalena Majcher stworzyła wspaniałą opowieść o czasie oczekiwania na dziecko. Pokazała, że nie zawsze jest on różowy lub błękitny, czasami przybiera kolor strachu, gniewu i łez. Pokazała, że aborcji nie można traktować jako widzimisię, jest wielkim dramatem i stratą, a decyzja z nią związana ogromną odpowiedzialnością i przerażającym przeżyciem.

czwartek, 26 stycznia 2017

237. Marie Benedict PANI EINSTEIN

O Albercie Einsteinie słyszał każdy. Wszak to genialny fizyk, który opracował teorię względności, uhonorowany nagrodą Nobla. A kto słyszał o jego żonie, Milevie Marić Einstein? Dlaczego na jej temat historia i nauka milczą? Marie Benedict postanowiła to zmienić. W jej powieści to Mileva zostaje dopuszczona do głosu i opowiada, jak wyglądało jej życie u boku genialnego naukowca.

Jesienią 1896 roku do Zurychu przybywa dwudziestojednoletnia Mileva. Nieprzeciętnie inteligentna i bardzo ambitna - zamierza jako jedna z pierwszych kobiet studiować fizykę na tamtejszym uniwersytecie i całkowicie poświęcić się nauce. Uważa, że kalectwo pozbawia ją szans na miłość i założenie rodziny. Wszystko zmienia się, kiedy na zajęciach poznaje Alberta Einsteina. Ich związek to połączenie miłości, namiętności i wspólnej pasji do nauki. Po latach świat zachwyca się genialnymi odkryciami naukowca. Nikt nie wspomina o kobiecie, która stała w jego cieniu.

Napisana przez Marie Benedict powieść to idealna okazja, by poznać Milevę Marić i historię jej związku z Albertem Einsteinem. Skąd pochodziła? Jaka była? W jakich okolicznościach zrodziła się miłość, która połączyła dwa, tak genialne umysły? Przystępna historia opowiedziana z perspektywy kobiety, dla której wpierw liczą się tylko nauka, wiedza i oczekiwania, jakie względem niej mają ukochani rodzice, które następnie ustępują przed miłością, przywiązaniem, macierzyństwem i rodziną. Z powieści wyłania się obraz kobiety zdecydowanej, zdolnej i ambitnej, która chce wiele osiągnąć w świecie nauki. Dla ukochanego mężczyzny rezygnuje jednak ze swoich ambicji, pozwala, by wspólne opracowania publikował wyłącznie jako własne. Jako główna narratorka Mileva prowadzi czytelnika przez kolejne lata swego życia, odsłaniając przed nim własne nadzieje, uczucia i rozczarowania. Poznając tak przedstawione losy jej samej, jak i związku z noblistą, trudno poskromić emocje i niezbyt przyjemne odczucia względem Alberta.

Pani Einstein to powieść, która opisuje także trudności, z jakimi musiały zmierzyć się w tamtych czasach kobiety, które chciały studiować i poświęcić się nauce. Przez otoczenie były traktowane jak wyrzutki, ponieważ nie zamierzały poświęcić się roli matek i żon. Przez mężczyzn były wyszydzane, atakowane i szykanowane, gdyż nie chcieli oni przyjąć do wiadomości, że kobieta może być równie o ile nie bardziej inteligenta niż oni. Z takimi problemami musiała zmierzyć się także Mileva Marić. Czy dlatego nie publikowała pod własnym nazwiskiem i zgadzała się, by było pomijane we wspólnych publikacjach? Polecam gorąco Waszej uwadze powieść o Pani Einstein, to naprawdę ciekawa, zajmująca lektura, na dodatek podana w lekkiej i przystępnej formie. 



poniedziałek, 23 stycznia 2017

236. Philip Roth AMERYKAŃSKA SIELANKA


Sielanka jest słowem tak przyjemnym, że aż na samo jej brzmienie robi się błogo. Jednak nawet najlepsza sielanka może dobiec końca i przejść w stan zupełnie odmienny. Właśnie tak dzieje się z bohaterem powieści Philipa Rotha. Seymour „Szwed” Levov wierzy w swoje cudowne życie dopóki jego sielankowy obraz nie zostanie rozbity w drobny mak.

Amerykańska sielanka to powieść Philipa Rotha, za którą w 1998 roku otrzymał nagrodę Pulitzera. Na polskim rynku wydawniczym pojawia się ona po raz drugi, w odświeżonym wydaniu związanym ze zbliżającą się premierą ekranizacji. Sam Philip Roth był mi dotychczas znany wyłącznie „z widzenia” i stanowi kolejny element mojego eksperymentu z laureatami prestiżowych nagród literackich. I o ile do Harper Lee i Elizabeth Strout zapałałam natychmiastową sympatią, a John Steinbeck swoją prostotą rozkochał mnie w sobie na wieki, autor Amerykańskiej sielanki potrzebował trochę czasu i jakichś stu pięćdziesięciu stron, by na poważnie przykuć moją uwagę, wciągnąć mnie w swoją historię i udowodnić, że był pomysłem trafionym.

Amerykańska sielanka jest specyficzna i niełatwa. Niespieszna akcja, poprzetykana licznymi przemyśleniami, może potęgować wrażenie, że książka się dłuży. Dodatkowo autor ma skłonności do rozwlekania szczegółów na długie zdania, akapity strony. Czy jest to wada? Nie, to po prostu jeszcze jedna cecha charakterystyczna tej powieści i tego autora, która zadecyduje, czy książka przypadnie do gustu określonemu czytelnikowi. Potrafi on podczas jednego zdarzenia płynnie przejść do opisywania kolejnego, odległego w czasie i przestrzeni. Czytelnik przechadzający się uliczką życia Szweda Levova zostaje nagle pchnięty w boczny zaułek i zanim się spostrzeże, zbada go dokładnie i dogłębnie. A trzeba przyznać, że fascynującego bohatera obrał sobie Philip Roth. Seymour Szwed Levov, złote dziecko, szkolna gwiazda, człowiek sukcesu, przedsiębiorca, mąż i ojciec. W głębi ducha zaś skromny facet, skrępowany własną popularnością lecz równocześnie dumny z niej, idealista zakochany w swoim kraju, kraju, którzy jego przodkowie wybrali na własny i którego społeczności częścią tak bardzo chcieli się stać. Wierzący w mit amerykańskiej sielanki i zdruzgotany, gdy ta znika, jak ułuda z chwilą, gdy jego ukochana córka oddaje się aktom politycznego terroryzmu.

Już za kilka dni na ekrany kin wejdzie ekranizacja powieści Philipa Rotha. Podobno jedyny obraz oparty na prozie autora, który jemu samemu przypadł do gustu. Jestem bardzo ciekawa, jak scenarzyści i aktorzy podołali tej historii, jak oddali uczucie rozgoryczenia głównego bohatera. Jak ujęli to bogactwo scen i ważnych detali, którymi zarzuca nas laureat Pulitzera, bo w tym momencie wydaje mi się to niewykonalnym. Amerykańska sielanka, powieść dla wymagającego czytelnika, którego nie zniechęci leniwa akcja (lub jej brak), nieliczne dialogi (lub ich brak), kilometrowe zdania (lub jeszcze dłuższe), który dostrzeże głębię tej historii i poczuje więź z jej bohaterami. Powieść, której ja nie potrafiłabym ocenić żadnymi gwiazdkami, bo wymyka się ona tak sztywnym ocenom.