czwartek, 16 lutego 2017

240. Lisa Jackson URODZONA DLA ŚMIERCI


Lektura powieści Lisy Jackson jest jak spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Z lekką nostalgią wspominam chwile, kiedy dopiero poznawałam twórczość tej autorki i z wypiekami na twarzy zagłębiałam się w świat zbrodni i miłości. Bo powieści Lisy Jackson umiejętnie łączą te dwa aspekty. Chociaż wątek kryminalny wysuwa się w nich na zdecydowane prowadzenie, ten obyczajowy i miłosny również jest bardzo ważny.

Smutny i dziwny zbieg okoliczności… Taka jest pierwsza reakcja doktor Kacey Lamert na wiadomość o śmierci dwóch kobiet, niezwykle do niej podobnych. Bo przecież pomiędzy nią a aktorką filmów klasy B i nauczycielką z podstawówki nie ma żadnego związku. Jednak prowadzące śledztwo policjantki, Selena Alvarez i Regan Pescoli, podejrzewają, że jest inaczej.
Wkrótce Kacey dostrzega, że coś ją jednak łączy z zamordowanymi. Były w podobnym wieku. Urodziły się i wychowały w tej samej okolicy. I wszystkie znały mężczyznę, z którym Kacey właśnie zaczęła się spotykać... Im bardziej zagłębia się w te sprawę, tym bardziej zaczyna się bać. Bo odkrywa, że może być następna na liście urodzonych dla śmierci…

Troszkę się obawiałam, jak wypadnie kolejne spotkanie z jedną z moich ulubionych autorek. Minęła dłuższa chwila, odkąd ostatnio trzymałam w ręce napisaną przez nią powieść, a wiem z doświadczenia, że często po tak dłuższej przerwie niegdyś lubiani autorzy mnie rozczarowują. Na szczęście lektura Urodzonej dla śmierci okazała się satysfakcjonująca. Niemal w pełni, bo odrobinkę rozczarowało mnie, że autorka tak szybko odkryła karty i pozwoliła domyślić się czytelnikom, kto jest mordercą i jakie pobudki nim kierują. Tę lekką niedogodność odrobinę łagodzi emocjonujące zakończenie, które w pewnym stopniu pozostawia nam pole do wyobraźni.

Czytelnicy, którzy czytali już powieści Lisy Jackson, na ich kartach mają okazję spotkać znanych już sobie bohaterów, ponieważ poszczególne książki układają się w cykle. Urodzona dla śmierci stanowi trzecią odsłonę serii Montana. Tę, jak i pozostałe części cyklu, można czytać osobno. Należy wspomnieć także o tym, że powieść ta ukazuje się na polskim rynku po raz drugi, na szczęście wydawca zadbał o bardzo podobną okładkę, co powinno zwrócić uwagę czytelników i zapobiec zdublowaniu zakupu.

Powieść Lisy Jackson nie jest może literaturą wysokich lotów, ale można się przy niej świetnie zrelaksować. Spodoba się ona głównie tym czytelnikom, którzy lubią mocno zarysowaną otoczkę obyczajową. W książce rozczarowuje za to korekta. Tylu literówek i błędów (imiona bohaterów) już dawno nie spotkałam i jestem zła, że trafiło akurat na książkę, którą – jako pozycję jednej z moich ulubienic – zamierzam postawić na własnej półce.


środa, 15 lutego 2017

Nic dwa razy się nie zdarzy!

 

Mam  dzisiaj dla Was małą niespodziankę.
Pierwszy rozdział "Nic dwa razy się nie zdarzy"
Miłej lektury!

Tak to się zaczyna…


Sukienka jest skromna. Zbyt skromna, według matki, która najchętniej zapakowałaby mnie w zwój tiuli i koronek, a na koniec przewiązała sztywno wykrochmaloną atłasową wstęgą. Pozbawiona ozdóbek („Tutaj i jeszcze tutaj przydałaby się malutka różyczka”), trenu („Mogłaby go nieść mała dziewczynka w różowej sukieneczce, kapelusiku i podkolanówkach z lamówką”), falbanek („Ani jednej? Naprawdę?”), kryształków Swarovskiego („A ostatnim razem tak ładnie ci było… ale masz rację, ludzie na pewno jeszcze nie zapomnieli”) i z dość głębokim dekoltem. („O zobacz, tutaj ci się rozdarło. Zepniemy agrafką? Jak to: się nie rozdarło? Jak to: tak ma być?!”). Sukienka ma cudowny kremowy kolor („Jesteś pewna? Wygląda jak niedoprana poszwa!”), jest obcisła i po prostu wspaniała.
Uwielbiam ją i od momentu, kiedy ją przywieziono, średnio co trzy minuty odsłaniam pokrowiec i wzdycham przed nią z zachwytu. Towarzyszy mi przy tym malutkie, za to bardzo nieznośne uczucie déjà vu, ale staram się je ignorować. Za mąż wychodzi się tylko raz. Nawet jeśli ten raz troszkę się zdublował…


Wychodzę za mąż. Tym razem za porządnego faceta, z naturalną opalenizną, bez kolegów w przestępczym półświatku i ciągotek w kierunku moich przyjaciółek. I tym razem mam zamiar doprowadzić ślub do skutku, wypowiedzieć słowa przysięgi, wymienić obrączki, zebrać gratulacje, wiązanki kwiatów w celofanie i prezenty, a w późniejszym terminie dokonać zmiany nazwiska. Być z Markiem na dobre i złe, wspólnie smażyć placki ziemniaczane i kłócić się, czy mają być z gulaszem, czy sosem pieczarkowym. Wspólnie z Mareczkiem wyprowadzać na spacery psa i kopać go po kostkach, kiedy za głośno chrapie. Marka, nie psa, oczywiście. Być żoną, tak zwyczajnie i po prostu.
Znowu bujasz w obłokach? – Tuż obok mnie materializuje się matka i łypie groźnie okiem. Wzdycham głęboko i kręcę głową, kolejny raz wyrzucając sobie, że dałam się namówić na spędzenie ostatniej nocy przed ślubem w swoim panieńskim pokoju. Nie uchodzi, żebyście szykowali się do kościoła w jednym mieszkaniu, stwierdziła matrona. W tej chwili to ja mam ochotę ujść. Jak najdalej od wojowniczo podpartej pod boki rodzicielki.
Nie bujam – tłumaczę. – Podziwiam sukienkę…
Jakby było co podziwiać… – pojękuje matka. – To wcale nie przypomina sukni ślubnej, już bardziej koszulę nocną. Może nie jest jeszcze za późno, co? Z rana podskoczę do cioci Irenki i pożyczę sukienkę, w której szła do ślubu jej synowa. Pamiętasz? Taka wyszywana w bordowe różyczki. A to – matka wskazuje brodą piękną kreację, nad wyborem której spędziłam trzy bezsenne noce, chowając się przed Markiem w toalecie – możesz założyć na noc poślubną!
Zaciskam pięści, przy okazji łamiąc jeden z paznokci, tak starannie piłowanych przez pół popołudnia.
Mamo, wybij to sobie z głowy! To moja suknia ślubna. Nie założę innej. Właśnie takie sukienki są teraz modne i właśnie w takiej zamierzam pójść do ślubu!
Jesteś pewna? Może chociaż doszyjemy z tyłu kokardę? Mam taką ładną różową wstążkę…
Mamo!
Już dobrze, dobrze. Nie musisz się tak pieklić. Ale wiedz, że jest mi bardzo przykro, że tak w ogóle nie liczysz się z moim zdaniem. Zobaczysz, że tego pożałujesz. Na zdjęciach ślubnych będziesz wyglądać jak oberwaniec!
Pospiesznie przymykam oczy i liczę do dziesięciu. Po hiszpańsku, bo irytacji związanej z mądrościami mojej matki tradycyjne liczenie już nie jest w stanie pokonać. Kiedy kończę, unoszę powieki i zaskoczona stwierdzam, że zostałam w pokoju sama. No, prawie sama, bo w poprzek łóżka rozłożył się zadowolony Młynek. Opadam obok niego, splatam dłonie na piersi i ponownie zaczynam bujać w obłokach. W jednym matka ma rację: najwyższa pora zaplanować atrakcje związane z nocą poślubną…


Jestem szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa, że czasami mam ochotę porządnie uszczypnąć się w tyłek, aby sprawdzić, czy to na pewno nie jest tylko pięknym snem. Moja przyjaciółka Iwa mówi, że takie szczypanie przynosi same korzyści, bo nie dość, że człowiek zachowuje trzeźwe spojrzenie na życie, to jeszcze ma jędrne pośladki…
Był taki moment, kiedy poważnie się obawiałam, czy jestem w stanie po raz kolejny zaufać mężczyźnie po tym, jak tuż przed odświętnie przystrojonym ołtarzem dowiedziałam się, że mój narzeczony, Patryk Cieplak pseudonim Cieplarnia, zostanie ojcem dziecka jednej z moich przyjaciółek. Od tamtego dramatycznego momentu upłynęły ponad dwa lata i muszę obiektywnie przyznać, że to chyba najbarwniejsze dwa lata w moim życiu! Odkryłam spa urządzone w malowniczym dworku w Kamionkach, poznałam najcudowniejszych ludzi pod słońcem, rozwiązałam dwie zagadki kryminalne, w tym jedną dotyczącą bardzo tajemniczego morderstwa, przygarnęłam najbardziej upierdliwego, najmocniej rozpychającego się i najukochańszego psa pod słońcem. A co najważniejsze: poznałam Marka i ponownie uwierzyłam w miłość.
Tak, tak, wiem, że to tak słodkie, że aż ocieka lukrem. Ozdobionym serduszkami z różowego marcepanu i posypką z cukru. Dla równowagi dodam, że prawdopodobnie jesteśmy najbardziej kłótliwą parą w Krakowie. A być może nawet w całej Małopolsce…
Poprzednim razem mój ślub zakończył się katastrofą. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku wyszło mi to na dobre, szczególnie że mój wybranek na późniejszym etapie historii okazał się pospolitym złodziejem, ale uwierzcie mi na słowo, że kiedy ciskałam starannie zaprojektowanym bukietem i mierzyłam pięścią w twarz zdrajcy, wcale nie było mi do śmiechu.
Tym razem będzie inaczej.
Żadnych tiuli, kryształków i kokardek.
Żadnego rosołu z fantazyjnym łabądkiem z ciasta.
Żadnych zdradliwych przyjaciółek i dramatycznych przerw w ceremonii.
Odpowiedni mężczyzna na odpowiednim miejscu.
Przysięga, obrączka, noc poślubna w najpiękniejszym pokoju w kamionkowskim dworku.
Młynek w nogach łóżka i kawa o poranku, pita z czerwonego kubka w białe groszki.
Stworzyłam szczegółowy plan i zapisałam go w notesiku z fioletową okładką.
Wszystko przebiegnie zgodnie z ustaleniami. Dopilnuję tego.


Kalina, masz gości! – z zamyślenia wyrywa mnie zirytowany głos matki. Zaskoczona, zrywam się z posłania, przygładzam włosy i człapię do przedpokoju. W ramach ostatniej panieńskiej nocy wydobyłam z szafki na buty stare papucie z króliczymi uszami. Wyglądam w nich idiotycznie, ale nie mogłam się powstrzymać. Później wyprawię je w ostatnią podróż, do wiaderka na odpadki zlokalizowanego pod kuchennym zlewem.
W drzwiach wejściowych tłoczą się moje przyjaciółki. Przyjaciółki mam już tylko dwie, z racji iż ta trzecia zbyt mocno wczuła się w swoją rolę i została kochanką mojego byłego niedoszłego, a po wszystkim jeszcze się na mnie śmiertelnie obraziła, że nie chcę sprawować opieki nad ich wspólną córką. To skomplikowana historia i nie zamierzam się w nią teraz wikłać. Muszę się za to dowiedzieć, co w progu mieszkania moich rodziców porabiają pozostałe dwie.
A co wy tutaj robicie? – Patrzę na nie podejrzliwie.
W odpowiedzi Iwa wsuwa dłoń do przepastnej torby i wydobywa butelkę szampana. Mirka uśmiecha się szelmowsko i potrząsa paczką chipsów o smaku pieczonej kiełbaski.
Pomyślałyśmy sobie, że przyda ci się dzisiaj towarzystwo. Na pewno się denerwujesz…
Wcale – mówię zgodnie z prawdą.
Nie szkodzi, my i tak z tobą chętnie posiedzimy. To w końcu wieczór panieński, co nie?
Cieszę się, że o mnie myślicie. Ale nic z tego.
Czego? – dziwi się Mirka.
Tego. Już raz to przerabiałam. Były wieczory panieńskie i koleżeńskie, miała być ceremonia z pompą. A skończyło się klapą. Dziękuję, jednak tym razem nie skorzystam.
Ale… – zaczyna Mirka. Bezceremonialnie wypycham ją za drzwi i pospiesznie cmokam obydwie w policzki, żeby się czasem nie obraziły.
Nie ma żadnego ale! – Uśmiecham się. – Musimy się wyspać, prawda? W naszym wieku sen jest bardzo ważny, inaczej wychodzą podstępne zmarszczki. Widzimy się jutro w kościele, tak?
Iwa i Mirka wyglądają na lekko przestraszone, w końcu jednak dociera do nich, że to bynajmniej nie jest przytyk w ich stronę, a jedynie moje złe wspomnienia, które wolę pogrzebać. Że odprawiam jakiś rytuał, który ma zapewnić nam szczęśliwe zakończenie ceremonii. Zamykam za nimi drzwi; w ostatniej chwili coś sobie przypominam, wysuwam głowę na klatkę schodową i wołam za oddalającymi się dziewczynami:
Pewnie nie muszę o tym wspominać, ale… niech żadna nie waży się przerywać ceremonii!
Opieram się plecami o drzwi i uśmiecham sama do siebie.
Tym razem wszystko przebiegnie idealnie! Mam wrażenie, że dopilnowałam wszystkiego. Teraz z poczuciem należycie spełnionego obowiązku mogę się położyć i wyspać przed czekającym mnie dniem. Nie pozwolę moim zmarszczkom na żadne podstępne wystąpienia. Będzie pięknie, będzie ślub, będzie, bo…
Nic dwa razy się nie zdarzy!


Ceremonia ślubna zaczyna się zgodnie z planem, misternie ułożonym, modyfikowanym wielokrotnie i starannie zanotowanym w notatniku z fioletową okładką.
Na sobie mam wymarzoną suknię ślubną. Udało mi się uciec przed zapędami matki, która jeszcze z rana próbowała do niej przyszyć sztuczne perełki kupione w pasmanterii na rogu, dzięki czemu nadal jest prosta, skromna i piękna. Powiodło mi się również w uniknięciu stroika z białych piórek i gerber. Zwinęłam go w kulkę, wcisnęłam ukradkiem do rozdeptanego papucia z króliczym uszkiem i całość z dumną miną wrzuciłam do kontenera na śmieci. Następnie przez blisko godzinę z żałobną miną pomagałam matce przetrząsać mieszkanie w jego poszukiwaniu, powtarzając, że był taki piękny i z pewnością ożywiłby moją kreację…
Uzupełnieniem mojego stroju są delikatne pantofelki na niewysokim obcasie i bukiecik z kremowych frezji. Ściskam kwiaty drżącą dłonią, równocześnie lustrując subtelną dekorację ołtarza i nielicznych gości zgromadzonych w kościelnych ławkach. Na samym przodzie siedzi pochlipująca matka. Zastanawiam się, czy płacze, ponieważ w końcu wydaje mnie za mąż, czy po prostu nie może przeżałować utraty stroika. Tuż za matką siedzą Iwa i Mirka, obie mają nieco przestraszone miny i są wyraźnie zmięte. Najwyraźniej nie posłuchały mojej dobrej rady i nie położyły się wcześnie spać. Dyskretnie grożę im palcem, a one parskają tłumionym śmiechem.
Ławkę dalej dostrzegam gości przybyłych z Kamionek. Pani Eliza w eleganckiej etolce i kapeluszu przystrojonym kwiatami, obok Szparka i jej wąsaty adorator, Karol Broszko. Na brzegu ławki siedzi Nadzieja; rozanielona mina kucharki mówi mi, że najwyraźniej uwielbia śluby! Brakuje tylko Starego Jana i Młynarczykowej, wtedy byłby już komplet.
W ławkach na lewo siedzą bliscy Marka. Jego rodzice już nie żyją, ale w pierwszym rzędzie zasiada starsza siostra z mężem i ośmioletnim synem. Ten mały ma więcej piegów niż Carrie Bradshaw butów, choć wydaje się to mało prawdopodobne!
Ślub idealny. Wymarzona sukienka, piękna oprawa, delikatna muzyka w tle, najważniejsi goście zgromadzeni, aby świętować z nami ten piękny dzień. Wszystko przebiega zgodnie z nakreślonym planem.
No, prawie wszystko.
W notesie z fioletową okładką znajdziecie informacje o kremie z zielonego groszku i pieczeni jagnięcej z kluskami. O cytrynowej tarcie i ślicznej satynowej koszulce z czekoladową koronką, kupioną specjalnie z myślą o nocy poślubnej. Znajdziecie listę gości i imion naszych potencjalnych przyszłych dzieci. Ale nie znajdziecie w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego pół godziny po czasie planowej ceremonii ślubnej miejsce u mojego boku nadal pozostaje puste…


środa, 8 lutego 2017

239. Jane Harper SUSZA

Agent federalny Aaron Falk po latach przyjeżdża do miasteczka, w którym się urodził, aby uczestniczyć w pogrzebie przyjaciela z dzieciństwa i jego najbliższych. Przed dwudziestu laty opuścił to miejsce ścigany nieprzychylnymi spojrzeniami miejscowych, podejrzewany o zamordowanie swojej przyjaciółki. Tylko alibi udzielone przez Luke'a zapobiegło formalnemu oskarżeniu Falka. Dzisiaj to Luke jest posądzony o odebranie życia żonie, synkowi i samemu sobie. Pierwotnie oporny Falk decyduje, że zbada tę sprawę na własną rękę i odkryje prawdę. Przekona się, że największe tajemnice skrywają małe miasteczka.

Susza Jane Harper jest jedną z tych powieści, w których tajemnice towarzyszą czytelnikowi na każdym etapie lektury. Główny bohater zmaga się z nimi od dwudziestu lat. Właśnie wtedy został oskarżony o morderstwo swojej przyjaciółki. Zagadka jej śmierci nigdy nie została wyjaśniona. Aaron także skrywa swoje tajemnice, ponieważ dobrze wie, że jego alibi podane w tamtym momencie było wymysłem dwóch przestraszonych nastolatków. Teraz musi rozwiązać zagadkę związaną ze śmiercią przyjaciela i jego bliskich. Czy rzeczywiście był to samobójczy akt desperacji powodowany wyniszczającą suszą? A może morderca chciał, by tak uznano?

W powieści teraźniejszość przeplata się z przeszłością, liczne retrospekcje stopniowo ukazują, co naprawdę wydarzyło się przed dwudziestu laty, jakie emocje towarzyszyły bohaterom tamtych wydarzeń. Krok po kroku czytelnik odkrywa, co zaszło. Równocześnie Aaron wraz z miejscowym stróżem prawa usiłuje rozwiązać zagadkę śmierci przyjaciela.

Niekwestionowaną zaletą powieści Jane Harper jest jej klimat. Autorka świetnie oddała nastroje panujące w małym miasteczku, ogarniętym wyniszczającą suszą. Gęsta atmosfera, podsycona tragiczną śmiercią mieszkańców, zagadką zbrodni przed lat i nagłym powrotem człowieka, który stał się głównym podejrzanym o jej dokonanie, sprawia, że powieść czyta się z zapartym tchem. Już dawno nie czytałam tak dobrze skonstruowanej, realistycznej i klimatycznej historii kryminalnej, dlatego polecam Suszę Waszej uwadze.


piątek, 3 lutego 2017

238. Magdalena Majcher STAN NIE! BŁOGOSŁAWIONY

 

Stan błogosławiony? Nie w każdym przypadku, o czym przekonują się Pola i Jakub. Są szczęśliwym małżeństwem, które spełnia się zawodowo i jak na razie nie myśli o powiększeniu rodziny. Jedna noc owocuje kiełkującym życiem. Przyszła matka początkowo nie jest z tego powodu szczęśliwa, a kiedy już akceptuje stan rzeczy i zaczyna odczuwać radość, na horyzoncie pojawiają się czarne chmury. Zagrożenie wadą genetyczną u nienarodzonego dziecka sprawi, że Pola i Jakub będą zmuszeni podjąć bardzo trudną decyzję...

Magdalena Majcher zadebiutowała w 2016 roku powieścią „Jeden wieczór w Paradise”, która została ciepło przyjęta przez czytelniczki. Już w pierwszej książce nie zawahała się poruszyć ważnego dla Polek tematu: badań profilaktycznych pod kątem raka piersi. Tym razem napisała powieść, która jest ważnym głosem w debacie na temat prawa dotyczącego aborcji. Stan nie!błogosławiony to nie słodka opowieść o przyszłym rodzicielstwie. Za słodkimi bucikami z okładki kryje się najprawdziwszy dramat rodziców, których dziecko może być poważnie chore. Z jakimi myślami się zmagają, jakie obawy im towarzyszą? Magdalena Majcher znakomicie oddała nastroje bohaterów, którzy stają przed nie lada dylematem.

Na kartach powieści autorka odmalowuje także trudne relacje pomiędzy główną bohaterką i jej matką. Nierozliczona przeszłość rzutuje na życie Poli i sprawia, że ona sama boi się zostać mamą. Czy poradzi sobie ze złymi wspomnieniami i wybaczy rodzicielce?

Temat książki jest niełatwy, jednak wykonanie – lekkie i przystępne – sprawia, że zachęca ona do lektury. Autorka zadbała, by dylematy i trudne chwile w życiu młodego małżeństwa poprzetykać okruchami ich codzienności. Za sprawą wyjątkowej babci Anieli książkę cechuje ciepło i optymizm. Czytelnik ma ochotę pozostać w jej małym domku i raczyć się plackami ziemniaczanymi i szarlotką. Magdalena Majcher stworzyła wspaniałą opowieść o czasie oczekiwania na dziecko. Pokazała, że nie zawsze jest on różowy lub błękitny, czasami przybiera kolor strachu, gniewu i łez. Pokazała, że aborcji nie można traktować jako widzimisię, jest wielkim dramatem i stratą, a decyzja z nią związana ogromną odpowiedzialnością i przerażającym przeżyciem.