Zachęcona przez przyjaciółki, dzielę się z Wami moim "czymś".
Po gwiazdkowych opowiadaniach u pani Magdy Kordel, moje natchnienie bucha jak lokomotywa u Tuwima. Co chwila odzywa się nowy pomysł, a jeśli zbyt długo go nie zapisuję, ucieka ode mnie, łobuziak :)
Będzie mi miło, jeśli przeczytacie, bo recenzja to nie jest :)
Właściwie nikt ich nie znał, nikt nic nie wiedział. Pojawili się nagle i pewnego wieczoru domek pod lasem rozbłysnął światłem. Długo nie mogliśmy się przyzwyczaić, że ktoś w nim mieszka. Tyle lat stał pusty i zapomniany. Zielona farba odpadała łuszczącymi płatami, w wybitych oknach powiewały bure nici pajęczyn. I nagle pojawiło się światło. Pojawiły się szyby w oknach i białe firanki poruszane przez podmuch wiatru. Łuszcząca się farba została i kiedy wiał silny wiatr, wydawało się, że dom szepce.
Wiesz, jak bywa na wsi. Nowych traktuje się z rezerwą zaprawioną nutką wrogości. A gdy jeszcze chodzi o takich nowych, co to zjawiają się ni z gruszki ni z pietruszki i zajmują stary zrujnowany dom pod lasem... Ludzie obserwowali ich spode łba i miedzy sobą dociekali, co to za jedni, ale nikt nie miał śmiałości spytać wprost. Czekali więc, jak pierwsze lody zostaną przełamane i można będzie uznać ich za swoich.
Tyle, że oni nie ułatwiali sprawy. On pracował w pobliskim miasteczku, codziennie wychodził na autobus o szóstej piętnaście, ściskając w dłoni żółtą reklamówkę z drugim śniadaniem. Trzymał się z daleka od grupy mężczyzn zbitych w ciasny krąg, palących papierosy i wymieniających uwagi o pogodzie i polityce. Ona większość czasu spędzała w domu. Czasami widziałam, jak wychodzi do ogródka i rozwiesza na sznurze śnieżnobiałe pieluchy. Mieli dwójkę dzieci. Było mi ciężko uwierzyć, że w dobie pampersów ktoś dzień w dzień pierze pieluchy tetrowe. Poczułam do niej szacunek.
Nie chodzili do kościoła. Nie robili zakupów w miejscowym sklepie. Wszystkie potrzebne sprawunki on przywoził z miasteczka, gdy wracał popołudniowym autobusem o szesnastej trzydzieści. Nigdy nie spotkałam jej na ulicy. Nigdy nie spacerowała z dziećmi. Nie było miejsca, w którym ludzie ze wsi mogli nawiązać z nimi kontakt.
Któregoś dnia pracowałam w ogrodzie. To był ciężki dzień, na niebie zbierały się burzowe chmury, powietrze wręcz stało. Zauważyłam ją, jak wychodzi z domu, trzymając na biodrze wiklinowy kosz i zbiera pieluchy. Nagle znieruchomiała i spojrzała w moją stronę. Dzieliło nas ponad dwieście metrów, ale wyraźnie widziałam, jak unosi dłoń i osłania oczy, by lepiej mnie widzieć. Pomachałam w jej stronę ręką, ale nie odwzajemniła mojego gestu. Stała tak przez chwilę, aż zrozumiałam, że wcale nie patrzy na mnie.
Obejrzałam się za siebie i spostrzegłam, że zakurzoną drogą od wsi idą dwie kobiety. Zmierzały prosto do domu pod lasem. Najwyraźniej cierpliwość mieszkańców wsi się wyczerpała. Chcieli poznać nowych sąsiadów. Wróciłam spojrzeniem ku zbierającej pranie. Nie było jej. Drzwi domku pod lasem były zamknięte, na sznurze lekko poruszały się śnieżnobiałe pieluchy...
Obserwowałam, jak mieszkanki wsi stukają do drzwi. Nie otworzyła im. Po chwili zrezygnowane odeszły, mimo to dom pozostał zamknięty do samego wieczora. A kiedy zapadł zmrok, nie pojawił się żółty prostokąt światła rzucany przez kuchenne okno. Myślę, że po tym dniu ludzie machnęli na nich ręką. Pewnie przypięli im łatkę dziwaków i uśmiechali się pod nosem, gdy rozmowa schodziła na ich temat. Ale już nigdy nie widziałam, by któryś mieszkaniec wsi szedł drogą w stronę domku pod lasem.
Pewnego popołudnia wybrałam się na maliny. Moja matka wierzyła, że syrop z leśnych malin to lek na całe zło i powiem ci, że coś w tym jest. Co roku przedzierałam się przez chaszcze, żeby dostarczyć jej parę litrów drobnych, czerwonych owoców. Wiesz jak pachną leśne maliny? Ja do tej pory pamiętam.
Szłam więc po te maliny, wymachując dzbankiem i nucąc coś pod nosem. Mijając domek pod lasem ukradkiem zerknęłam do ogródka, ale nikogo nie dostrzegłam. Pieluchy - jak co dzień - powiewały na wietrze. Panowała cisza. Wydawało się, że dom jest pusty. Opuszczony.
Nagle ją dostrzegłam. Siedziała na brzegu strumienia, opierając wyprostowane plecy o pień brzozy. Czerwoną sukienkę podwinęła, odsłaniając kolana, przymknęła oczy i poruszała stopami w chłodnej wodzie. Zauważyłam, że jest bardzo młoda. Nie miała jeszcze dwudziestu lat.
Pod moimi stopami trzasnęła gałązka, a ona zerwała się na nogi z dzikim przerażeniem na bladej twarzy. Nigdy nie widziałam takiego strachu. Wykrzywiła usta, jakby chciała wybuchnąć płaczem. Pokiwałam do niej ręką.
Nagle ją dostrzegłam. Siedziała na brzegu strumienia, opierając wyprostowane plecy o pień brzozy. Czerwoną sukienkę podwinęła, odsłaniając kolana, przymknęła oczy i poruszała stopami w chłodnej wodzie. Zauważyłam, że jest bardzo młoda. Nie miała jeszcze dwudziestu lat.
Pod moimi stopami trzasnęła gałązka, a ona zerwała się na nogi z dzikim przerażeniem na bladej twarzy. Nigdy nie widziałam takiego strachu. Wykrzywiła usta, jakby chciała wybuchnąć płaczem. Pokiwałam do niej ręką.
- Przepraszam, nie chciałam przestraszyć. Idę na maliny.
Skinęła głową. Obserwowała mnie badawczo i czujnie, miałam wrażenie, że szuka okazji, by czmychnąć jak spłoszone zwierzątko.
- Zasnęłam. - rzuciła tonem usprawiedliwienia.
- Dobre miejsce. - uśmiechnęłam się lekko. - Przy takim upale strumień jest naprawdę przyjemny.
Ponownie kiwnęła głową. Niczym marionetka na sznurku. Ogarnęło mnie zniechęcenie. Nie miałam zamiaru się narzucać. Wykonałam gest, który miał dać jej do zrozumienia, że ruszam dalej i wtedy się odezwała.
- Jestem Janka.
- A ja Magda.
- Muszę już wracać. Dzieci obudzą się lada chwila.
Tym razem to ja kiwnęłam głową bez słowa. Stałam w miejscu i obserwowałam, jak przeskakuje strumień i biegnie w stronę domku pod lasem. Była naprawdę młoda i zwinna.
W tym samym miejscu spotykałam ją jeszcze kilka razy. Nie będę ukrywać. Chodziłam nad strumień specjalnie. Byłam jej ciekawa. Wydawało mi się, że kryje w sobie jakieś tajemnice, jakiś wielki smutek. Czasami obserwowałam ją, jak krząta się w obejściu, rozwieszając pranie, pompując wodę ze studni, bawiąc się z córką. Kiedy spotykałam ją nad strumieniem, mówiła niewiele. I odchodziła bardzo szybko, tłumacząc, że dzieci wstaną z popołudniowej drzemki i musi się nimi zająć. Ale widziałam, że nasze rozmowy sprawiają jej przyjemność. Uśmiechała się.
Pewnego dnia zapytała:
- Czy w tym lesie są niedźwiedzie?
- Niedźwiedzie? Skąd ten pomysł?
- Boję się niedźwiedzi. Tam, gdzie kiedyś mieszkałam było ich mnóstwo.
- Tutaj ich nie ma.
- Czasami mam wrażenie, że podchodzą pod dom.
- To pewnie sarny. A może echo?
- Pewnie tak. Ale i tak się boję.
Kiedy następnym razem ją spotkałam, podałam jej pluszowego niedźwiedzia.
- Teraz masz własnego niedźwiedzia. Obroni cię przed tymi z lasu.
Śmiała się niemal do łez.
- Jaki jest twój mąż? - zapytałam nagle.
Posmutniała.
- Bardzo nas kocha. Bardzo.
Tamtego popołudnia było duszno, zbierało się na burzę. Obserwowałam z okna, jak niebo nad lasem przybiera granatową barwę. Wiatr tarmosił koronami drzew, zrywając z nich liście, od czasu do czasu niebo przecinała cienka jak igła błyskawica. Patrzyłam na domek pod lasem. Tego dnia na sznurze nie powiewały pieluchy, ale biorąc pod uwagę pogodę, nie było w tym nic dziwnego. Myślałam o Jance i niemal byłam w stanie wyobrazić sobie, jak bawi się z córką przy kuchennym stole.
Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale sygnał karetki postawił mnie na nogi. Drogą w stronę domku pod lasem ciągnęły wozy policyjne. Światła ambulansu tańczyły na łuszczących się ścianach. Przy płocie zebrała się garstka gapiów. Ruszyłam biegiem w stronę domku pod lasem, po drodze zakładając na bose stopy tenisówki.
- Co się stało? - krzyknęłam w stronę ludzi tłoczących się wzdłuż płotu.
- Zabiła męża - rzucił ktoś z tłumu.
- Podobno odrąbała mu głowę siekierą - dodał ktoś inny.
Poczułam, jak unoszą się włoski na moim karku. Spojrzałam w głąb podwórka i wtedy ją dostrzegłam. Siedziała na spróchniałych schodkach ganku. Ubrana w czerwoną sukienkę i bosa. Twarz ukryła w dłoniach. Nie myśląc, co robię, otworzyłam furtkę i podeszłam do niej.
Nie zauważyła mnie. Nie podniosła głowy. Dotknęłam delikatnie jej ramienia. Wtedy odjęła dłonie od twarzy i spojrzały na mnie smutne oczy.
- Co się stało? - szepnęłam.
- Nie pozwalał mi z nikim rozmawiać. Nie pozwalał mi niczego mieć. Powiedział, że on mi wystarczy za wszystko. Że tylko on mnie kocha i że ja mogę kochać tylko jego. Kłamałam, że nie kocham dzieci. Bałam się o nie. Nie mogłam ich przytulać, gdy patrzył. Ale dziś...
- Co dziś?
- Dziś chciał mi odebrać niedźwiadka. Pluszowego niedźwiadka. I poczułam, że nie zniosę tego dłużej...
Podobno uznano, że nie wszystko z nią w porządku i zamknięto w psychiatrycznym szpitalu. Ktoś przyjechał i zabrał dzieci. Już nigdy nie wróciła do domku pod lasem. Jego pochowano na miejscowym cmentarzu. Na pogrzebie nie zjawiła się ani jedna osoba...
Często o niej myślę. Słucham, jak wiatr szeleści w płatach odchodzącej farby domku pod lasem. Wypatruję światła padającego zza firanki. I pieluch na sznurze. Zastanawiam się, ile zniosła, nim powiedziała sobie: dość. Nim uświadomiła sobie, że to zła miłość.
I czy ma przy sobie pluszowego niedźwiadka...
Bardzo smutne to opowiadanie.
OdpowiedzUsuńPrawda.
UsuńNo, życie nie zawsze jest wesołe :) Ale specjalnie dla Was napiszę weselsze następnym razem :)
Usuńto ja poproszę jak najszybciej weselszą wersję ;)
OdpowiedzUsuńMoże skusisz się na konkurs u mnie? :)
http://kulinarneprzeboje.blogspot.com/2013/12/konkurs-na-swiateczna-babeczke.html
Oto jak miłość może zaszczuć. Szkoda mi jej, jego wcale. Nie umiał kochać, umiał posiadać.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ta nieoptymistyczna wersja, optymistycznie niewiele wnoszą.
Świetne, czekam na kolejne. Może weselsze?
OdpowiedzUsuńPiękne... aż szkoda, że tak szybko się kończy :*
OdpowiedzUsuńdziękuję, za miłe słowa :)) Sprawiłyście, że bujnęłam w obłoki :)
OdpowiedzUsuń