Elizabeth
w stanie New Jersey, lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Miri
Ammerman ma piętnaście lat i wiedzie spokojne, słodkie życie
dorastającej dziewczyny. Spotyka się z przyjaciółkami, ogląda
programy telewizyjne w odbiorniku z długimi uszami anteny i marzy o
kaszmirowym sweterku. Wkrótce poznaje wyjątkowego chłopaka i
zaczyna przeżywać swoją pierwszą miłość. Ten sielski obrazek
niespodziewanie zostaje rozbity w drobny mak przez spadający na
miasto samolot. To dopiero pierwsza z trzech katastrof lotniczych
mających miejsce na terenie miasta w krótkim odstępie czasu... po
trzydziestu pięciu latach Miri powróci do Elizabeth, aby wziąć
udział w uroczystościach na cześć ofiar dramatycznych wydarzeń.
Na
kartach powieści Koleje losu Jude Blume ożywia obraz, do którego zawsze
bardzo chętnie wracam w książkach i obrazach filmowych: Ameryki
lat pięćdziesiątych. To czasy, kiedy podróż powietrzna nadal
była czymś wyjątkowym i ekscytującym. Czymś o czym marzyło się
po cichu, zupełnie jak o kaszmirowym sweterku w landrynkowym
odcieniu i fryzurze a'la Elizabeth Taylor. W ten słodki, nieco
leniwy świat bohaterów Blume niczym niszczący pocisk wdziera się
spadająca z nieba maszyna powietrzna. Ten upragniony samolot, który
miał wznosić się w niebo i nieść ku słonecznej Florydzie i nie
mniej słonecznym marzeniom, spada na miasto, siejąc spustoszenie i
pochłaniając ofiary.
Jak
się okazuje, nie był to odosobniony przypadek, ponieważ w dość
krótkim czasie w Elizabeth rozbijają się dwie kolejne maszyny.
Jude Blume nie tworzy przypadkowej historii. Wychowała się w tym
mieście, obserwowała katastrofy lotnicze, które miały miejsce na
przełomie 1951 i 1952 roku. Kiedy doszło do dramatycznych wydarzeń
z udziałem samolotów, była nastolatką, zupełnie, jak stworzona
przez nią bohaterka, Miri Ammerman. I chociaż autorka podkreśla,
że powieść jest fikcją literacką, liczba zmarłych pasażerów
oraz mieszkańców budynków, w które uderzył samolot, nie pozwala
zapomnieć, że ta historia wydarzyła się naprawdę. A autorce
świetnie udaje się oddać atmosferę ówczesnego miasteczka.
Przedstawia ją po części z perspektywy nastoletniej dziewczyny,
jaką sama wówczas była, ale równocześnie prezentuje różne
ludzkie reakcje na zachodzące wypadki.
Pomimo
dramatycznych wydarzeń, jakie na kartach swej powieści przytacza
Jude Blume, opowieść jest bardzo lekka, momentami przesiąknięta
tą wyjątkową słodyczą deseru bananowego, zapachem pudru i
dotykiem psiego futerka. Idylliczny obraz amerykańskiego miasteczka
i kontrastujące z nim płomienie buchające z rozbitych maszyn
lotniczych. Poruszająca i wywołująca sporo emocji, a przy tym
napisana tak lekko, że nieomal płynie się po jej kartach. Z
pewnością bliższa literaturze kobiecej niż poważnej, a jednak na
swój sposób ważna i warta przeczytania. Ma w sobie to coś, co
sprawia, że płaczę podczas jej lektury, a potem odkładam na tę
półkę z książkami do zatrzymania na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz