Już dawno nie przytrafiła mi się aż tak długa przerwa pomiędzy postami. Nałożyło się na to wiele czynników: zdrowotnych, zawodowych, literackich, a to, że książkę, o której dziś napiszę, nie sposób zaliczyć do najłatwiejszych, też miało w tym swój malutki udział.
Tasmania. Kiedy pewnej nocy 1954 roku osadę Butlers Gorge nawiedziła gwałtowna śnieżyca, Maria Buloh wyszła z domu, by na zawsze opuścić męża i trzyletnią córeczkę, Sonję. Czy zdaje sobie sprawę, jaki los szykuje dla dziecka? Dziewczynka tuła się po różnych domach, gdy tymczasem jej ojciec powoli popada w alkoholizm, a gdy w końcu zostanie przez niego zabrana do domu, przez wiele lat jest bita. W 1989 roku Sonja powraca na Tasmanię po wielu latach spędzonych w Sydney i odwiedza ojca. On wciąż nie potrafi poradzić sobie z demonami przeszłości, ona usiłuje zapomnieć o trudnym dzieciństwie, a równocześnie podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu...
Dzika, nieprzystępna i niemal nie znana mi Tasmania spleciona z intrygującym i tajemniczym zarysem fabuły plus znakomite rekomendacje związane z inną powieścią Richarda Flanagana "Ścieżki północy" - to wystarczyło, abym zapragnęła przeczytać Klaśnięcie jednej dłoni. Już pierwsze kilkanaście stron udowodniło mi, że to nie będzie łatwy orzech do zgryzienia. Książka jest mocna i twarda, to moje pierwsze skojarzenia. Surowa i chłodna, jak śnieżyca, którą się rozpoczyna. Pomyślnie zostałam uprzedzona przez Natalię (dziękuję :) ), że język, jakim posługuje się autor jest specyficzny, dzięki temu nie byłam zaskoczona i dzielnie brnęłam dalej. Bo rzeczywiście styl Flanagana jest charakterystyczny i podczas lektury nie raz zdarzyło się, że któreś zdanie zazgrzytało mi między zębami. Nie raz przyłapywałam się na to, że czytam je po kilkakroć, aby zrozumieć, przyswoić i móc iść dalej.
Klaśnięcie jednej dłoni to dla mnie powieść precedens. Z jednej strony czytałam ją niemal dwa tygodnie, choć do wielkich gabarytowo się nie zalicza i nie jest też jakoś wyjątkowo przeładowana treścią. Nie czułam specjalnego przymusu, aby po nią sięgać, po prostu sobie leżała i czekała na sięgającą dłoń. Z drugiej strony było w niej coś magnetyzującego, co sprawiało, że kiedy już miałam ją w ręku, nie odkładałam póki nie zaczynały mi się kleić powieki. Z pewnością, gdyby ta książka była inna, gdyby obfitowała w emocje, dynamiczne zdarzenia i wartką akcję, przeczytałabym ją w dwa wieczory. Ale nie: ona jest spokojna, na swój sposób senna, wyważona, a równocześnie dziwnie niepokojąca. Gdyby była inna pewnie straciłaby ten swój magnetyzm...
Powieść Flanagana jest piękna, na pewien surowy i trochę nieprzystępny sposób. To fascynujący zapis trudnych rodzinnych relacji, których fundamentem staje się dramatyczne wydarzenie sprzed lat, a może nawet jeszcze wcześniejsze doznania wojenne. To nie literatura rozrywkowa, którą zabijemy ból głowy i zmęczenie, bowiem zbyt wiele myśli wpycha do głowy, zbyt trudne emocje obejmuje swymi stronami. Książka z pewnością spodoba się miłośnikom prozy ambitnej, nieszablonowej, kwiecistej, a zarazem niełatwej. Polecam!
Czytałam, cudowna książka, chociaż dosyć trudna, ale zmuszająca do refleksji. Jedna z moich ulubionych książek, które zostały wydane w tym roku :)
OdpowiedzUsuńJa będę chciała za jakiś czas przeczytać ją jeszcze raz. Właśnie dla refleksji.
UsuńNiedawno ją kupiłam i czeka na swoją kolej:)
OdpowiedzUsuńSuper :)
UsuńJa w zeszłym tygodniu przeczytałam "Ścieżki północy" Flanagana. Szczerze polecam. Myślę, że przypadnie Ci do gustu.
OdpowiedzUsuńMyślę, że kiedyś przeczytam :)
UsuńCzytalam o niej wiele pozytywnych opinii :)
Nieprzystępny sposób hm... bardzo mnie ciekawi - krótko mówiąc, choć opinie o niej są różne :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Książki - inna rzeczywistość
Myślę że te opinie są spowodowane tym, że to nie książka dla każdego. Nie każdemu przypadnie do gustu. A i Ścieżki podniosły wysoko poprzeczkę :)
Usuń