Mam dzisiaj dla Was małą niespodziankę.
Pierwszy rozdział "Nic dwa razy się nie zdarzy"
Miłej lektury!
Tak to się zaczyna…
Sukienka jest skromna. Zbyt
skromna, według matki, która najchętniej zapakowałaby mnie w zwój
tiuli i koronek, a na koniec przewiązała sztywno wykrochmaloną
atłasową wstęgą. Pozbawiona ozdóbek („Tutaj i jeszcze tutaj
przydałaby się malutka różyczka”), trenu („Mogłaby go nieść
mała dziewczynka w różowej sukieneczce, kapelusiku i
podkolanówkach z lamówką”), falbanek („Ani jednej?
Naprawdę?”), kryształków Swarovskiego
(„A ostatnim
razem tak ładnie ci było…
ale masz rację,
ludzie na pewno jeszcze nie zapomnieli”) i z dość głębokim
dekoltem. („O zobacz, tutaj ci się rozdarło. Zepniemy agrafką?
Jak to: się nie rozdarło? Jak to: tak ma być?!”). Sukienka ma
cudowny kremowy kolor („Jesteś pewna? Wygląda jak niedoprana
poszwa!”), jest obcisła i po prostu wspaniała.
Uwielbiam ją i od momentu, kiedy
ją przywieziono, średnio co trzy minuty odsłaniam pokrowiec i
wzdycham przed nią z zachwytu. Towarzyszy mi przy tym malutkie, za
to bardzo nieznośne
uczucie déjà
vu, ale staram się
je ignorować. Za mąż wychodzi się tylko raz. Nawet jeśli ten raz
troszkę się zdublował…
Wychodzę za mąż. Tym razem za
porządnego faceta, z naturalną opalenizną, bez kolegów w
przestępczym półświatku i ciągotek w kierunku moich
przyjaciółek. I tym razem mam zamiar doprowadzić ślub do skutku,
wypowiedzieć słowa przysięgi, wymienić obrączki, zebrać
gratulacje, wiązanki kwiatów w celofanie i prezenty, a w
późniejszym terminie dokonać zmiany nazwiska. Być
z Markiem na dobre
i złe, wspólnie smażyć placki ziemniaczane i kłócić się, czy
mają być z gulaszem,
czy sosem pieczarkowym. Wspólnie z Mareczkiem wyprowadzać na
spacery psa i kopać go po kostkach, kiedy za głośno chrapie.
Marka, nie psa, oczywiście. Być żoną, tak zwyczajnie i po prostu.
– Znowu bujasz w obłokach? –
Tuż
obok mnie materializuje się matka i łypie groźnie okiem. Wzdycham
głęboko i kręcę głową, kolejny raz wyrzucając sobie, że dałam
się namówić na spędzenie ostatniej nocy przed ślubem w swoim
panieńskim pokoju. Nie uchodzi, żebyście szykowali się do
kościoła w jednym mieszkaniu, stwierdziła matrona. W tej chwili to
ja mam ochotę ujść. Jak najdalej od wojowniczo podpartej pod boki
rodzicielki.
– Nie bujam – tłumaczę. –
Podziwiam sukienkę…
– Jakby było co podziwiać…
– pojękuje matka. – To wcale nie przypomina sukni ślubnej, już
bardziej koszulę nocną. Może nie jest jeszcze za późno, co? Z
rana podskoczę do cioci Irenki i pożyczę sukienkę, w której szła
do ślubu jej synowa. Pamiętasz? Taka wyszywana w bordowe różyczki.
A to – matka wskazuje brodą piękną kreację, nad wyborem której
spędziłam trzy bezsenne noce, chowając się przed Markiem w
toalecie – możesz założyć na noc poślubną!
Zaciskam pięści, przy okazji
łamiąc jeden z paznokci, tak starannie piłowanych przez pół
popołudnia.
– Mamo, wybij to sobie z głowy!
To moja suknia ślubna. Nie założę innej. Właśnie takie sukienki
są teraz modne i właśnie w takiej zamierzam pójść do ślubu!
– Jesteś pewna? Może chociaż
doszyjemy z tyłu kokardę? Mam taką ładną różową wstążkę…
– Mamo!
– Już dobrze, dobrze. Nie
musisz się tak pieklić. Ale
wiedz, że jest mi
bardzo przykro, że tak w ogóle nie liczysz się z moim zdaniem.
Zobaczysz, że tego pożałujesz. Na zdjęciach ślubnych będziesz
wyglądać jak oberwaniec!
Pospiesznie przymykam oczy i
liczę do dziesięciu. Po hiszpańsku, bo irytacji związanej z
mądrościami mojej matki tradycyjne liczenie już nie jest w stanie
pokonać. Kiedy kończę, unoszę powieki i zaskoczona stwierdzam, że
zostałam w pokoju sama. No, prawie sama, bo w poprzek łóżka
rozłożył się zadowolony Młynek. Opadam obok niego, splatam
dłonie na piersi i ponownie zaczynam bujać w obłokach. W jednym
matka ma rację: najwyższa pora zaplanować atrakcje związane z
nocą poślubną…
Jestem szczęśliwa. Tak bardzo
szczęśliwa, że czasami mam ochotę porządnie uszczypnąć się w
tyłek, aby sprawdzić, czy to na pewno nie jest tylko pięknym snem.
Moja przyjaciółka Iwa mówi, że takie szczypanie przynosi same
korzyści, bo nie dość,
że człowiek zachowuje trzeźwe spojrzenie na życie, to jeszcze ma
jędrne pośladki…
Był taki moment, kiedy poważnie
się obawiałam, czy jestem w stanie po raz kolejny zaufać
mężczyźnie
– po tym, jak tuż
przed odświętnie przystrojonym ołtarzem dowiedziałam się, że
mój narzeczony, Patryk Cieplak pseudonim Cieplarnia, zostanie ojcem
dziecka jednej z moich przyjaciółek. Od tamtego dramatycznego
momentu upłynęły ponad dwa lata i muszę obiektywnie przyznać, że
to chyba najbarwniejsze dwa lata w moim życiu! Odkryłam spa
urządzone w
malowniczym dworku w Kamionkach, poznałam najcudowniejszych ludzi
pod słońcem, rozwiązałam dwie zagadki kryminalne, w tym jedną
dotyczącą
bardzo tajemniczego
morderstwa,
przygarnęłam najbardziej upierdliwego, najmocniej
rozpychającego się
i najukochańszego psa pod słońcem. A co najważniejsze: poznałam
Marka i ponownie uwierzyłam w miłość.
Tak, tak, wiem, że to tak
słodkie, że aż ocieka lukrem. Ozdobionym serduszkami z różowego
marcepanu i posypką z cukru. Dla równowagi dodam, że
prawdopodobnie jesteśmy najbardziej kłótliwą parą w Krakowie. A
być może nawet w całej Małopolsce…
Poprzednim razem mój ślub
zakończył się katastrofą. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku
wyszło mi to na dobre, szczególnie że mój wybranek na późniejszym
etapie historii okazał się pospolitym złodziejem, ale uwierzcie mi
na słowo, że kiedy ciskałam starannie zaprojektowanym bukietem i
mierzyłam
pięścią w twarz
zdrajcy, wcale nie było mi do śmiechu.
Tym razem będzie inaczej.
Żadnych tiuli, kryształków i
kokardek.
Żadnego rosołu z fantazyjnym
łabądkiem z ciasta.
Żadnych zdradliwych przyjaciółek
i dramatycznych przerw w ceremonii.
Odpowiedni mężczyzna na
odpowiednim miejscu.
Przysięga, obrączka, noc
poślubna w najpiękniejszym pokoju w kamionkowskim dworku.
Młynek w nogach łóżka i kawa
o poranku,
pita z czerwonego kubka w białe groszki.
Stworzyłam szczegółowy plan i
zapisałam go w notesiku z fioletową okładką.
Wszystko przebiegnie zgodnie z
ustaleniami. Dopilnuję tego.
– Kalina, masz gości! – z
zamyślenia wyrywa mnie zirytowany głos matki. Zaskoczona,
zrywam się z posłania, przygładzam włosy i człapię do
przedpokoju. W ramach ostatniej panieńskiej nocy wydobyłam z szafki
na buty stare papucie z króliczymi uszami. Wyglądam w nich
idiotycznie, ale nie mogłam się powstrzymać. Później wyprawię
je w ostatnią podróż,
do
wiaderka na odpadki zlokalizowanego pod kuchennym zlewem.
W drzwiach wejściowych tłoczą
się moje przyjaciółki. Przyjaciółki mam już tylko dwie, z racji
iż ta
trzecia zbyt
mocno wczuła się w swoją rolę i została kochanką mojego byłego
niedoszłego, a po wszystkim jeszcze się na mnie śmiertelnie
obraziła, że nie chcę sprawować opieki nad ich wspólną córką.
To skomplikowana historia i nie zamierzam się w nią teraz wikłać.
Muszę się
za to dowiedzieć,
co w progu mieszkania moich rodziców porabiają
pozostałe dwie.
– A co wy tutaj robicie? –
Patrzę
na nie podejrzliwie.
W odpowiedzi Iwa wsuwa dłoń do
przepastnej torby i wydobywa butelkę szampana. Mirka uśmiecha się
szelmowsko i potrząsa paczką chipsów o smaku pieczonej kiełbaski.
– Pomyślałyśmy sobie, że
przyda ci się dzisiaj towarzystwo. Na pewno się denerwujesz…
– Wcale – mówię zgodnie z
prawdą.
– Nie szkodzi, my i tak z tobą
chętnie posiedzimy. To w końcu wieczór panieński, co nie?
– Cieszę się, że o mnie
myślicie. Ale nic z tego.
– Czego? – dziwi się Mirka.
– Tego. Już raz to
przerabiałam. Były wieczory panieńskie i koleżeńskie, miała być
ceremonia z pompą. A skończyło się klapą. Dziękuję, jednak tym
razem nie skorzystam.
– Ale… – zaczyna Mirka.
Bezceremonialnie
wypycham ją za drzwi i pospiesznie cmokam obydwie w policzki, żeby
się czasem nie obraziły.
– Nie ma żadnego ale! –
Uśmiecham
się. – Musimy
się wyspać, prawda? W naszym wieku sen jest bardzo ważny, inaczej
wychodzą podstępne zmarszczki. Widzimy się jutro w kościele, tak?
Iwa i Mirka wyglądają na lekko
przestraszone, w końcu
jednak dociera do
nich, że to bynajmniej nie jest przytyk w ich stronę, a jedynie
moje złe wspomnienia, które wolę pogrzebać. Że odprawiam jakiś
rytuał, który ma zapewnić nam szczęśliwe zakończenie ceremonii.
Zamykam za nimi drzwi;
w ostatniej chwili coś sobie przypominam,
wysuwam głowę na klatkę schodową i wołam za oddalającymi się
dziewczynami:
– Pewnie nie muszę o tym
wspominać, ale… niech żadna nie waży się przerywać ceremonii!
Opieram się plecami o drzwi i
uśmiecham sama do siebie.
Tym razem wszystko przebiegnie
idealnie!
Mam wrażenie, że
dopilnowałam wszystkiego. Teraz z poczuciem należycie spełnionego
obowiązku mogę się
położyć i wyspać
przed czekającym mnie dniem. Nie pozwolę moim zmarszczkom na żadne
podstępne wystąpienia. Będzie pięknie, będzie ślub, będzie,
bo…
Nic dwa razy się nie zdarzy!
Ceremonia ślubna zaczyna się
zgodnie z planem, misternie ułożonym, modyfikowanym wielokrotnie i
starannie zanotowanym w notatniku z fioletową okładką.
Na sobie mam wymarzoną suknię
ślubną. Udało mi się uciec przed zapędami matki, która jeszcze
z rana próbowała do niej przyszyć sztuczne perełki kupione w
pasmanterii na rogu, dzięki czemu nadal jest prosta, skromna i
piękna. Powiodło mi się również w uniknięciu stroika z białych
piórek i gerber. Zwinęłam go w kulkę, wcisnęłam ukradkiem do
rozdeptanego papucia z króliczym uszkiem i całość
z dumną miną
wrzuciłam do kontenera na śmieci. Następnie przez blisko godzinę
z
żałobną miną pomagałam
matce przetrząsać mieszkanie w jego poszukiwaniu, powtarzając, że
był taki piękny i z pewnością ożywiłby moją kreację…
Uzupełnieniem mojego stroju są
delikatne pantofelki na niewysokim obcasie i bukiecik z kremowych
frezji. Ściskam kwiaty drżącą
dłonią,
równocześnie lustrując subtelną dekorację ołtarza i nielicznych
gości zgromadzonych w kościelnych ławkach. Na samym przodzie
siedzi pochlipująca matka. Zastanawiam się,
czy płacze, ponieważ w końcu wydaje mnie za mąż, czy po prostu
nie może przeżałować utraty stroika. Tuż za matką siedzą Iwa i
Mirka, obie mają nieco przestraszone miny i są wyraźnie zmięte.
Najwyraźniej nie posłuchały mojej dobrej rady i nie położyły
się wcześnie spać. Dyskretnie grożę im palcem, a one parskają
tłumionym śmiechem.
Ławkę dalej dostrzegam gości
przybyłych z Kamionek. Pani Eliza w eleganckiej etolce i kapeluszu
przystrojonym kwiatami, obok Szparka i jej wąsaty adorator, Karol
Broszko. Na brzegu ławki siedzi Nadzieja;
rozanielona mina kucharki mówi mi, że najwyraźniej uwielbia śluby!
Brakuje tylko Starego Jana i Młynarczykowej, wtedy byłby już
komplet.
W ławkach na lewo siedzą bliscy
Marka. Jego rodzice już nie żyją, ale w pierwszym
rzędzie zasiada
starsza siostra z mężem i ośmioletnim synem. Ten mały ma więcej
piegów niż Carrie Bradshaw butów, choć wydaje się to mało
prawdopodobne!
Ślub idealny. Wymarzona
sukienka, piękna oprawa, delikatna muzyka w tle, najważniejsi
goście zgromadzeni, aby świętować z nami ten piękny dzień.
Wszystko przebiega zgodnie z nakreślonym planem.
No, prawie wszystko.
W notesie z fioletową okładką
znajdziecie informacje o kremie z zielonego groszku i pieczeni
jagnięcej z kluskami. O cytrynowej tarcie i ślicznej satynowej
koszulce z czekoladową koronką,
kupioną specjalnie z myślą o nocy poślubnej. Znajdziecie listę
gości i imion naszych potencjalnych przyszłych dzieci. Ale nie
znajdziecie w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego pół godziny po
czasie planowej ceremonii ślubnej miejsce u mojego boku nadal
pozostaje puste…