niedziela, 29 grudnia 2013

87. Maria Ulatowska CAŁKIEM NOWE ŻYCIE




Wszystko wskazuje na to, że znalazłam kolejną fantastyczną polską autorkę, która potrafi poruszyć jakąś strunę w mojej duszy...

Franka była sierotą. Mama umarła jej, gdy była młodziutka, po kilku latach zgasł ojciec. Frania została całkiem sama i powolutku wiodła swoje życie. Pewnego dnia wyjechała na swój pierwszy urlop. Do Karpacza. I właśnie tam poznała dużo starszego od siebie mężczyznę. Zakochała się, wzięła ślub i zamieszkała w zupełnie nowym dla siebie miejscu - zaczęła całkiem nowe życie...

Co jej przyniosło, jak radziła sobie w obcym świecie, wśród obcych ludzi?




Gdyby kazano mi określić powieść Marii Ulatowskiej jednym słowem, powiedziałabym, że jest życiowa. Dlaczego? Ponieważ spomiędzy kartek książki spogląda na nas właśnie życie. A życie jak to życie, nie zawsze jest wesołe i usłane różami, czasami niesie gorzkie rozczarowania, czasami słone łzy, a czasami zwykłą codzienność, którą także trzeba przyjąć i zaakceptować. Uczy nas radzić sobie z bolesnymi doświadczeniami, sprawia że nabieramy hardości, lub przeciwnie - łamie nas jak zapałkę. Kształtuje nas i rzeźbi - nasz charakter, siłę, mądrość...

Z tym właśnie mierzy się Franka, młoda i niedoświadczona życiowo dziewczyna, na której drodze życia stanął starszy, charyzmatyczny mężczyzna. Franka stawia wszystko na jedną kartę, decyduje się przewrócić swoje życie do góry nogami i poślubić człowieka, którego dobrze nie zna, ale którego kocha i który ją samą wprost uwielbia. Sprzedaje rodzinny dom, pieniądze oddaje oczywiście małżonkowi i przeprowadza się do nowego domu, w zupełnie nowym miejscu, gdzie nikogo nie zna i musi nauczyć się żyć. Szybko okazuje się, że zamieszka z teściową, która jej ani nie lubi ani nie akceptuje i zrobi wszystko by zatruć jej rodzinne szczęście. Na domiar złego, okazuje się, że miłość męża jest zaborcza, zachłanna, chciałby on mieć Frankę tylko dla siebie...

Akcja książki kręci się jednak nie tylko wokół młodej mężatki, choć rzeczywiście Franka jest główną bohaterką i większość zdarzeń skupia się na niej. Czytelnik poznaje jednak całą rodzinę i grono bliskich przyjaciół domu i towarzyszy im w przełomowych wydarzeniach w ich życiu. Obserwuje dokonujące się przemiany, nawiązujące sympatie, płomienne miłości i dramatyczne wypadki. Powieść jest swego rodzaju kroniką rodzinna, zapisem życia tej grupy ludzi, która skupiła się wokół Franciszki i odegrała w jej życiu kluczowe role...

Powieść została napisana miłym, przyjemnym językiem, śmiało mogę powiedzieć, że połyka się ją na stojąco. Klimatem odrobinkę przypomina mi książki Marii Nurowskiej i jest to wyraz mojego uznania, gdyż bardzo lubię i chętnie czytam tak mądre życiowo historie, które ukazują rozwój bohatera, jego przemianę. Bardzo chętnie sięgnę po inne powieści autorki, to ten styl, po który naprawdę lubię sięgać.

Moja ocena 9/10
Wydawnictwo Prószyński 2013
Stron: 438


piątek, 27 grudnia 2013

86. Martin Abram QUO VADIS TRZECIE TYSIĄCLECIE

fronda.pl



Przez ostatnie dni nazbierało się przeczytanych książek. Święta sprzyjają lekturze, więc teraz trzeba to, co przeczytane opisać. A na pierwszy ogień wrzucę powieść, która uczyniła na mnie wielkie wrażenie: Quo Vadis - Trzecie Tysiąclecie. 

Rok 2112. 
Zniesione granice. 
Wszystkie państwa połączone w jedno supermocarstwo: Stany Zjednoczone Świata. Człowiek sprowadzony do roli konsumenta. 
Wiara w Boga? Praktycznie zabroniona. 
Chrześcijanie - przeznaczeni na śmierć.

Szymon O'Neil generał 21 Armii spotyka piękną Angel i zakochuje się bez pamięci. Chce by kobieta należała do niego, jednak sprawy komplikują się, gdy okazuje się, że Angel jest chrześcijanką. Szymon zaprasza ukochaną na przyjęcie do pałacu prezydenckiego. Kiedy jednak impreza przemienia się w regularną orgię połączoną z pijatyką, dziewczyna ucieka. Zdesperowany Szymon poszukuje Angel, wynajmując detektywa. Po jakimś czasie Szymon zrozumie, że droga do serca dziewczyny prowadzi poprzez miłość do Boga. Aby zrozumieć wiarę Angel, Szymon studiuje pismo święte, a po pewnym czasie stwierdzi, że i on wierzy... Tymczasem w pałacu prezydenckim zapadł wyrok śmierci na chrześcijan. Rząd zastawia pułapkę, by raz na zawsze pozbyć się wierzących...


Rzadko czytam książki, których akcja dzieje się w przyszłości. Nie lubię tego, zdecydowanie wolę przeszłość i zapoznawanie się z tym, co naprawdę już było. W przyszłości zauważam więcej miejsca na domysły, na takie "być może", przecież nie możemy być pewni, jak będzie przedstawiał się świat w 2112 roku prawda? Jednak pewne rzeczy możemy przewidzieć, obserwując dzisiejszą pogoń za pieniądzem i potrzebami konsumpcyjnymi. Martin Abram zabiera nas w niezwykłą podróż w przyszłość i pokazuje, jak może wyglądać nasze życie za sto lat. Z pewnym niepokojem czytelnik zauważa, że wcale nie jest to nieprawdopodobne. Całkiem możliwe, że rzeczywiście nie będzie już miejsca na obywatela, jego miejsce zajmie konsument. A wiara? Wiara stanie się przeżytkiem i przeszkodą w tym lepszym, pełnym luksusów i gadżetów świecie...

Tytuł powieści wydaje się mieć znaczenie kluczowe. Tak jakby autor sam pytał: dokąd zmierzasz świecie? Co poprzez to osiągniesz, gdzie cię to zaprowadzi? Nieprzypadkowo więc oparł swoją historię na wybitnym dziele Henryka Sienkiewicza. Co prawda przeniósł ją wiele lat w przyszłość, nadał jej współczesnych rysów, ale i tak czytelnik przekonuje się, że problemy z jej kart są ponadczasowe. Styka się z manipulacją i rządzą pieniądza, z zepsuciem moralnym i bezkompromisową władzą. Powieść można traktować jako swoiste proroctwo, łatwo można wyobrazić sobie, że do tego dąży społeczeństwo i tak może wyglądać przyszłość.

Muszę przyznać, że nieco bałam się lektury tej książki, obawiając się, że będzie trudna. Ciężka. Nic bardziej mylnego. Martin Abram posługuje się lekkim, przyjemnym i błyskotliwym piórem. Podaje swoją historię w przyjemny sposób i sprawia, że czytelnik daje się porwać jej wydarzeniom. Do ostatniej strony nie brakuje wrażeń i emocji. Momentami są to trudne emocje, przy lekturze tej książki nie raz ściskało mnie coś od środka. To dobrze świadczy o autorze, najwyraźniej potrafi dotrzeć do czytelnika. Jest to bardzo dobrze napisana książka, niby fikcja, ale kująca w oczy swoim prawdopodobieństwem. Czy zasieje w nas ziarnko niepokoju?

Moja ocena 8/10
Wydawnictwo: Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne 2013
Stron 649


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Przy wigilijnym stole


W te wyjątkowe dni przyjmijcie najlepsze życzenia, niech te święta upłyną w zdrowiu i śmiechu, a choinka niech sypnie książkami :)

 Obserwowali ją dłuższą chwilę. Uśmiechnięta staruszka sunęła powoli oblodzonym chodnikiem, starając się zachować równowagę. Nie było to łatwe, dzień wcześniej padał rzęsisty deszczyk, a nad razem wszystko skuł lód. Jezdnie i chodniki, schody i podjazdy, wszystko zamieniło się w trudną do pokonania pułapkę. Najtrudniej było starszym osobom, które nie mogły już pochwalić się gibkością. Takim jak obserwowana właśnie staruszka.
Mimo to starowinka dziarsko parła do przodu, jedną ręką przytrzymując się ściany mijanego właśnie budynku, a drugą ściskając rączkę dużej kraciastej torby. Niebieski beret zawadiacko przekrzywił się jej na głowie, a uśmiech nie znikał z rumianej twarzy.
- Dojdzie – powiedział Wojtek.
- Nie dojdzie. Za ślisko jest. - sprzeciwił się Paweł.
Amelka milczała, obserwując zmagania staruszki. Wigilijne przedpołudnie było mroźne, ale słoneczne. Ludzie wylegli z domów, aby dokonać ostatnich sprawunków. Wojtek, Paweł i Amelia nie mieli w planach żadnych zakupów, ale przezornie umknęli z domu przed złym humorem matki, która odkryła, że ostatnia butelka w barku jest pusta. Siedzieli teraz na osiedlowym trzepaku i obserwowali wracających do domów ludzi. Przechodnie ślizgali się na oblodzonych płytkach, a dzieci z zapartym tchem obserwowały te dziwaczne wygibasy, zakładając się, kto boleśnie wyląduje na lodzie. Przy okazji lustrowali niesione sprawunki. Czasami z niesionej torby dochodził ich zapach smażonej ryby, czasami wesoło zamachał zielony pióropusz pora...
- Jestem głodna – poskarżyła się Amelka. Była najmłodsza z trójki rodzeństwa, miała tylko siedem lat, a dzięki drobnej posturze wyglądała na jeszcze mniej. Wojtek poklepał siostrzyczkę po ramieniu.
- Zaraz wracamy do domu. Naciągnij czapkę. Ucho ci wyszło!
Amelka posłusznie naciągnęła na uszy niebieską czapeczkę, ale ona uparcie zjeżdżała na czubek głowy. Była ciasna i zaczerwienione płatki uszu uciekały na zimno. Tymczasem podekscytowany Paweł usiłował zwrócić ich uwagę.
- No i leży! - stwierdził filozoficznym tonem, wskazując staruszkę.
Rzeczywiście, uśmiechnięta starowina leżała rozciągnięta na oblodzonym chodniku, boleśnie postękując. Zawartość kraciastej torby rozsypała się naokoło niej. Pomarańcze stoczyły się na jezdnię, nieduży kawałek karpia łypał w niebo dziurą po oku...
- Nie może wstać – zauważyła Amelka. Nagle zeskoczyła z trzepaka i podbiegła do staruszki. Ta już klęczała, gramoląc się niezdarnie na nogi. Na widok dziewczynki uśmiechnęła się ciepło.
- Widzisz, jaka ze mnie niezdara? Pomożesz mi pozbierać zakupy? - zapytała wesoło – Tylko nie wychodź na jezdnię!
Amelka kiwnęła głową i bez słowa zaczęła zbierać z ziemi produkty, upychając je w torbie. Kawałek ryby, pudełko herbaty, cytryna, parówki, serek topiony i kilka bułek, teraz umorusanych piaskiem. Otrzepała je i wcisnęła na sam wierzch torby, a gdy zauważyła, że staruszka doprowadza do porządku ubranie i nie patrzy na nią, szybko wydobyła jedną bułkę i wcisnęła do kieszeni przykrótkiego płaszczyka.
Podając staruszce torbę, umknęła spojrzeniem w bok, ale z westchnieniem ulgi stwierdziła, że kobieta nic nie zauważyła. Podziękowała Amelce wylewnie, a na odchodnym wcisnęła jej do ręki kilka cukierków w błyszczących, szeleszczących papierkach.
- Miałam je zawiesić na choince – wyjawiła – ale myślę, że lepiej jeśli ci je dam. Ubrałaś już choinkę? - dopytywała.
- Jeszcze nie – skłamała dziewczynka, a właściwie nie do końca skłamała, gdyż ta uśmiechnięta kobiecina nie musiała wiedzieć, że w ich mieszkaniu nie będzie choinki, tak jak i nie będzie Wigilii, ryby i herbaty z cytryną.
- No, to pospiesz się do domu, bo nie zdążysz. - poleciła jej staruszka. Amelka jeszcze raz podziękowała za cukierki i czmychnęła między bloki, a za nią pospieszyli starsi bracia. Kobieta odprowadzała ich wzrokiem, aż zniknęli za załomem muru, potem powolutku ruszyła w kierunku swojej klatki schodowej. Już się nie uśmiechała.

Wojtek, Paweł i Amelka wbiegli do swojego bloku i rzucili się ku schodom do piwnicy. To było ich stałe miejsce, spędzali tutaj mnóstwo czasu, szczególnie gdy mama wracała do domu pijana, lub awanturowała się z którymś z kompanów od kieliszka. Na schodach do piwnicy rodzeństwo bawiło się po szkole, odrabiało lekcje, a czasami kładło się do snu, jeśli matka zbyt długo zamarudziła nie mieście. Sprytnie umykali przed spojrzeniami wścibskich sąsiadów, bo mama ich przestrzegła, co będzie, jeśli sąsiedzi zawiadomią policję. Trafią do domu dziecka i zostaną rozdzieleni, ot co. Już nigdy się nie spotkają.
Przysiedli na schodach i czekali, aż Amelka rozdzieli zdobyte jedzenie. Najpierw rozdała kolorowe cukierki. Potem wprawnym ruchem rozerwała przybrudzoną bułkę na trzy równiutkie części i podała każdemu z braci. W milczeniu przeżuwali pieczywo, czując między zębami drobinki żwiru.
- Co robimy? - zapytał Wojtek, gdy zjedli już bułkę do ostatniego okruszka. Cukierki przezornie schowali na później. Nie spodziewali się znaleźć w domu zbyt wiele jedzenia.
- Chyba trzeba pójść do domu i sprawdzić, co się tam dzieje. - zauważył Paweł.
Pozostałe dzieci pokiwały głowami i trzymając się za ręce, ruszyli w górę schodów. Pod drzwiami mieszkania przystanęli i zaczęli nadsłuchiwać, jednak nie dobiegł ich najmniejszy szelest. Piętro niżej grał telewizor, ale w ich mieszkaniu panowała głucha cisza. Wojtek nacisnął klamkę i bez zdziwienia przyjął fakt, że nie ustąpiła. Nie pierwszy raz matka ruszyła w miasto, zapominając o swoich pociechach.
- Chodźmy na trzepak – powiedział dziarsko, choć walczył z napływającymi do oczu łzami. Na zewnątrz było zimno, naprawdę zimno. Ale widząc przestraszoną minę Amelki, szybko wziął się w karby. - Wiecie co? Chodźmy do centrum handlowego. Jest czynne jeszcze dwie godziny. Ogrzejemy się, a może będą rozdawać cukierki jak w zeszłą niedzielę? Mama za chwilę wróci!
- Tak myślisz? - mina Amelki była pełna zwątpienia.
- Na pewno! Przecież dziś wigilia.

Spędzili w centrum handlowym ponad dwie godziny. Przyglądali się mikołajom w czerwonych kostiumach i roześmianym, piszczącym dzieciom, które ciągnęły ich za długie siwe brody. Obeszli kilka razy wszystkie piętra, ale nikt nie rozdawał cukierków. Tylko hostessa w stroju aniołka wręczała klientom galerii małe kalendarzyki. Nie spojrzała jednak w stronę dzieci, więc ruszyli dalej, zachwycając się wielką choinką i kolorowymi światełkami. Wyszli jako jedni z ostatnich klientów.
Już z daleka wypatrywali światła w oknach swojego mieszkania, ale one pozostały ciemne i przygnębiające. Za to w innych oknach pojawiły się już migające lampki choinek. Wojtek poczuł, że dławi go w gardle i mocniej ścisnął rączkę Amelki, równocześnie nakazując jej szorstko.
- Naciągnij czapkę, ucho ci wyszło.
- Nie mogę – rozpłakała się dziewczynka – Jest za mała.
Po chwili płakała cała trójka. Stali po trzepakiem, trzymając się za ręce i wpatrując szklistym wzrokiem w ciemne okna mieszkania. Matka zapomniała, że jest wigilia, podobnie jak zapomniała, że czekają na nią zmarznięte i głodne dzieci. Zaszyła się gdzieś, ciesząc ciepłem, towarzystwem od kieliszka i butelką. Wojtek był na tyle duży, że to rozumiał, ale z żalem patrzył na rozczarowane buzie młodszego rodzeństwa.
- Chodźmy do piwnicy. Jeśli mama wróci, usłyszymy ją i pobiegniemy na górę. Macie cukierki? Zrobimy sobie wigilię!

Pani Jadwiga obserwowała dzieci z okna. Była szesnasta, zapadł zmierzch, a ona wypatrywała pierwszej gwiazdki. W głębi pokoju stał nakryty do wigilijnej wieczerzy stół, a na nim świerkowy stroik ze świeczką, talerz z opłatkiem i koszyk ze struclą. W kącie pokoju stała niewielka choinka przystrojona kolorowymi światełkami i bombkami.
Nie po raz pierwszy widziała te dzieci snujące się bez celu po osiedlu. Nie znała ich matki, ale od sąsiadki z naprzeciwka wiedziała, że po śmierci męża kobieta popadła w rozpacz i szukała pocieszenia w alkoholu. Szybko wpadła w uzależnienie, a dzieci pozostawiła samym sobie. Pani Jadwiga widziała, jak Amelka chowa do kieszeni przybrudzoną bułkę, ale odwróciła oczy, żeby małej nie zawstydzać. Teraz jednak czuła, że bułka nie wystarczy, że musi zrobić coś więcej. Odwróciła się do krzątającego po pokoju męża.
- Popatrz, to te dzieci. Tak mi ich żal. Jest wigilia, mroźny wieczór, a one biegają po podwórku. - powiedziała cicho.
- Pewnie matka o nich zapomniała – stropił się staruszek, zerkając na zewnątrz – Co zrobimy?
- Zaprośmy je na wigilię – zaproponowała po chwili namysłu.
- A co z ich matką?
- Myślisz, że nawet jeśli wróci do domu, zauważy ich nieobecność?
- Pewnie masz rację – pokiwał głową.

Dzieci dziarsko maszerowały w kierunku klatki, gdy zobaczyły, że w ich stronę macha staruszek w czerwonym szaliku. Nieco przestraszone podeszły bliżej. Starszy pan uśmiechał się przyjaźnie.
- Co tutaj robicie, dzieciaki? - zagadnął.
- My? Nic. Właśnie wracamy do domu. - szybko rzucił Wojtek.
- Do domu? A mama na was czeka?
- Czeka – odparł chłopak. Obawiał się, że to jeden z nadgorliwych sąsiadów, o którym opowiadała matka. Taki, co nie pilnuje własnego nosa i zaraz zadzwoni na policję, żeby zawiadomić, że ona nie zajmuje się dziećmi. A potem przyjadą z domu dziecka i wiadomo, co będzie dalej..
- A może poczeka jeszcze chwilę? - zaproponował stropiony staruszek, który nie wiedział, jak dotrzeć do dzieci, by ich nie przestraszyć, bądź nie sprawić im przykrości. - Moja żona ugotowała dużo pierogów. O wiele za dużo, jak dla dwojga staruszków. A ponieważ ta młoda dama – skłonił się szarmancko w kierunku Amelki – pomogła jej dzisiaj pozbierać zakupy, chcielibyśmy zaprosić was na wigilię.
Dzieci milczały zaskoczone. Staruszek kontynuował.
- Wasza mama na pewno się nie pogniewa, jeśli zjecie kilka pierogów. I piernik też jest.
- Mama jest w pracy! - zawołał Paweł. - Wróci późno.
- No, to skoro jest w pracy... - staruszek nie mrugnął nawet okiem na to niedopowiedzenie. Chęć chronienia matki była wzruszająca, zważywszy na to, ile dzieci przeszły. - Skoro jest w pracy, to na pewno się ucieszy, że spędzicie wieczór przy wigilijnym stole. Prawda?
- Prawda – potwierdził zmieszany Wojtek, a spod płaszczyka Amelki rozległo się donośne burczenie. Starszy pan zaśmiał się wesoło.
- No, to już chodźmy na te pierogi! - wskazał oświetlone wejście na klatkę schodową.

Pierogi były pyszne. Podobnie jak barszczyk i ryba. I piernik. Dzieci najadły się do syta, aż czuły, jak rosną im brzuchy. Pani Jadwiga wciąż podsuwała im pyszne kąski, a pan Zygmunt dolewał kompotu. Z suszonych śliwek.
- Na dobre trawienie – stwierdził, puszczając oko do Amelki.
Po kolacji śpiewali kolędy, to znaczy pani Jadwiga śpiewała, a Amelka podeszła do choinki i delikatnie dotykała kolorowych ozdób. W pewnej chwili starsza pani zauważyła, że dziewczynka wtyka między gałązki otrzymane przed południem cukierki. Podeszła do niej i pogładziła po jasnych włoskach.
- Nie musisz tego robić, kochanie.
- Muszę – stwierdziła dziewczynka. - Pani tego nie wie, ale ja ukradłam pani bułkę – szepnęła cichutko. - Przepraszam, ale byłam bardzo głodna.
- To nie wstyd być głodnym – odszepnęła starsza pani – Wiesz co? Jeśli będziecie głodni, zawsze możecie przyjść do mnie na obiad. Umowa stoi?
- A będą pierogi? - upewniła się dziewczynka.
- Będą pierogi i co tylko zechcecie. - uśmiechnęła się pani Jadwiga. - A może wasza mama zechce przyjść z wami? Wydaje mi się, że jest bardzo samotna.
Amelka przytuliła się do poznanej dopiero co kobiety i poczuła, że po jej policzkach ściekają łzy.
- I wiesz co? - odezwała się nagle staruszka – Zrobimy ci na drutach nową czapkę.










sobota, 21 grudnia 2013

Moja biblioteczka :)


Można się chwalić stosikiem, ale tym razem pochwalę się półką...
Bo ja w tym roku zamiast książki, półkę na moje skarby pod choinkę dostałam :)
Autorem i wykonawcą projektu jest mój mąż osobisty, muszę przyznać, że spisał się na medal i w końcu moje książki są wyeksponowane i mają dużo miejsca...

(Choć mąż prorokuje, że na urodziny potrzebna będzie kolejna półka, jak tak dalej pójdzie :)




Korzystając z okazji pochwalę się Wam też zawartością półki. 
Najwyższa półka dosłownie i w przenośni też- to moja kolekcja Stephena Kinga :)
Druga od góry jest moja kolekcja Lackberg. Niestety wczoraj przy okazji układania zepsuł mi się nieco humor, gdy odkryłam, że przy zakupach pominęłam Niemieckiego Bękarta...
Na drugiej półce mam także powieści od Wydawnictwa BIS - które także chcę zebrać oraz coś co właśnie czytam :)
Kolejna półka to już przeczytane książki od wydawnictw oraz piękny lampion wygrany od Kartek Szelest :)
Czwarta półka to w większości książki nieprzeczytane, ale także kilka polskich powieści, które polubiłam i nie oddam min.Kres i Madzia Kociołek :)
Ostatnia półka będzie należeć do Milenki, gdy przestanie niszczyć książeczki :) Póki co siedzi sobie na niej Saga Zmierzch. Niekompletna :)

Marzy mi się jeszcze fotel pod tą półką. I mały stoliczek do kawy. 

A Wy macie ukochane biblioteczki? 
Duże są?

sobota, 14 grudnia 2013

Opowieść o Jance spod lasu

Zachęcona przez przyjaciółki, dzielę się z Wami moim "czymś".
Po gwiazdkowych opowiadaniach u pani Magdy Kordel, moje natchnienie bucha jak lokomotywa u Tuwima. Co chwila odzywa się nowy pomysł, a jeśli zbyt długo go nie zapisuję, ucieka ode mnie, łobuziak :) 

Będzie mi miło, jeśli przeczytacie, bo recenzja to nie jest :)



Właściwie nikt ich nie znał, nikt nic nie wiedział. Pojawili się nagle i pewnego wieczoru domek pod lasem rozbłysnął światłem. Długo nie mogliśmy się przyzwyczaić, że ktoś w nim mieszka. Tyle lat stał pusty i zapomniany. Zielona farba odpadała łuszczącymi płatami, w wybitych oknach powiewały bure nici pajęczyn. I nagle pojawiło się światło. Pojawiły się szyby w oknach i białe firanki poruszane przez podmuch wiatru. Łuszcząca się farba została i kiedy wiał silny wiatr, wydawało się, że dom szepce.

Wiesz, jak bywa na wsi. Nowych traktuje się z rezerwą zaprawioną nutką wrogości. A gdy jeszcze chodzi o takich nowych, co to zjawiają się ni z gruszki ni z pietruszki i zajmują stary zrujnowany dom pod lasem... Ludzie obserwowali ich spode łba i miedzy sobą dociekali, co to za jedni, ale nikt nie miał śmiałości spytać wprost. Czekali więc, jak pierwsze lody zostaną przełamane i można będzie uznać ich za swoich.

Tyle, że oni nie ułatwiali sprawy. On pracował w pobliskim miasteczku, codziennie wychodził na autobus o szóstej piętnaście, ściskając w dłoni żółtą reklamówkę z drugim śniadaniem. Trzymał się z daleka od grupy mężczyzn  zbitych w ciasny krąg, palących papierosy i wymieniających uwagi o pogodzie i polityce. Ona większość czasu spędzała w domu. Czasami widziałam, jak wychodzi do ogródka i rozwiesza na sznurze śnieżnobiałe pieluchy. Mieli dwójkę dzieci. Było mi ciężko uwierzyć, że w dobie pampersów ktoś dzień w dzień pierze pieluchy tetrowe. Poczułam do niej szacunek. 

Nie chodzili do kościoła. Nie robili zakupów w miejscowym sklepie. Wszystkie potrzebne sprawunki on przywoził z miasteczka, gdy wracał popołudniowym autobusem o szesnastej trzydzieści. Nigdy nie spotkałam jej na ulicy. Nigdy nie spacerowała z dziećmi. Nie było miejsca, w którym ludzie ze wsi mogli nawiązać z nimi kontakt. 

Któregoś dnia pracowałam w ogrodzie. To był ciężki dzień, na niebie zbierały się burzowe chmury, powietrze wręcz stało. Zauważyłam ją, jak wychodzi z domu, trzymając na biodrze wiklinowy kosz i zbiera pieluchy. Nagle znieruchomiała i spojrzała w moją stronę. Dzieliło nas ponad dwieście metrów, ale wyraźnie widziałam, jak unosi dłoń i osłania oczy, by lepiej mnie widzieć. Pomachałam w jej stronę ręką, ale nie odwzajemniła mojego gestu. Stała tak przez chwilę, aż zrozumiałam, że wcale nie patrzy na mnie. 

Obejrzałam się za siebie i  spostrzegłam, że zakurzoną drogą od wsi idą dwie kobiety. Zmierzały prosto do domu pod lasem. Najwyraźniej cierpliwość mieszkańców wsi się wyczerpała. Chcieli poznać nowych sąsiadów. Wróciłam spojrzeniem ku zbierającej pranie. Nie było jej. Drzwi domku pod lasem były zamknięte, na sznurze lekko poruszały się śnieżnobiałe pieluchy...

Obserwowałam, jak mieszkanki wsi stukają do drzwi. Nie otworzyła im. Po chwili zrezygnowane odeszły, mimo to dom pozostał zamknięty do samego wieczora. A kiedy zapadł zmrok, nie pojawił się żółty prostokąt światła rzucany przez kuchenne okno. Myślę, że po tym dniu ludzie machnęli na nich ręką. Pewnie przypięli im łatkę dziwaków i uśmiechali się pod nosem, gdy rozmowa schodziła na ich temat. Ale już nigdy nie widziałam, by któryś mieszkaniec wsi szedł drogą w stronę domku pod lasem. 

Pewnego popołudnia wybrałam się na maliny. Moja matka wierzyła, że syrop z leśnych malin to lek na całe zło i powiem ci, że coś w tym jest. Co roku przedzierałam się przez chaszcze, żeby dostarczyć jej parę litrów drobnych, czerwonych owoców. Wiesz jak pachną leśne maliny? Ja do tej pory pamiętam. 

Szłam więc po te maliny, wymachując dzbankiem i nucąc coś pod nosem. Mijając domek pod lasem ukradkiem zerknęłam do ogródka, ale nikogo nie dostrzegłam. Pieluchy - jak co dzień - powiewały na wietrze. Panowała cisza. Wydawało się, że dom jest pusty. Opuszczony.

Nagle ją dostrzegłam. Siedziała na brzegu strumienia, opierając wyprostowane plecy o pień brzozy. Czerwoną sukienkę podwinęła, odsłaniając kolana, przymknęła oczy i poruszała stopami w chłodnej wodzie. Zauważyłam, że jest bardzo młoda. Nie miała jeszcze dwudziestu lat.

Pod moimi stopami trzasnęła gałązka, a ona zerwała się na nogi z dzikim przerażeniem na bladej twarzy. Nigdy nie widziałam takiego strachu. Wykrzywiła usta, jakby chciała wybuchnąć płaczem. Pokiwałam do niej ręką.

- Przepraszam, nie chciałam przestraszyć. Idę na maliny.
Skinęła głową. Obserwowała mnie badawczo i czujnie, miałam wrażenie, że szuka okazji, by czmychnąć jak spłoszone zwierzątko. 
- Zasnęłam. - rzuciła tonem usprawiedliwienia. 
- Dobre miejsce. - uśmiechnęłam się lekko. - Przy takim upale strumień jest naprawdę przyjemny.
Ponownie kiwnęła głową. Niczym marionetka na sznurku. Ogarnęło mnie zniechęcenie. Nie miałam zamiaru się narzucać. Wykonałam gest, który miał dać jej do zrozumienia, że ruszam dalej i wtedy się odezwała.

- Jestem Janka.
- A ja Magda. 
- Muszę już wracać. Dzieci obudzą się lada chwila.

Tym razem to ja kiwnęłam głową bez słowa. Stałam w miejscu i obserwowałam, jak przeskakuje strumień i biegnie w stronę domku pod lasem. Była naprawdę młoda i zwinna. 

W tym samym miejscu spotykałam ją jeszcze kilka razy. Nie będę ukrywać. Chodziłam nad strumień specjalnie. Byłam jej ciekawa. Wydawało mi się, że kryje w sobie jakieś tajemnice, jakiś wielki smutek. Czasami obserwowałam ją, jak krząta się w obejściu, rozwieszając pranie, pompując wodę ze studni, bawiąc się z córką. Kiedy spotykałam ją nad strumieniem, mówiła niewiele. I odchodziła bardzo szybko, tłumacząc, że dzieci wstaną z popołudniowej drzemki i musi się nimi zająć. Ale widziałam, że nasze rozmowy sprawiają jej przyjemność. Uśmiechała się.

Pewnego dnia zapytała:
- Czy w tym lesie są niedźwiedzie?
- Niedźwiedzie? Skąd ten pomysł?
- Boję się niedźwiedzi. Tam, gdzie kiedyś mieszkałam było ich mnóstwo. 
- Tutaj ich nie ma. 
- Czasami mam wrażenie, że podchodzą pod dom.
- To pewnie sarny. A może echo?
- Pewnie tak. Ale i tak się boję.

Kiedy następnym razem ją spotkałam, podałam jej pluszowego niedźwiedzia. 

- Teraz masz własnego niedźwiedzia. Obroni cię przed tymi z lasu.
Śmiała się niemal do łez.

- Jaki jest twój mąż? - zapytałam nagle. 
Posmutniała.
- Bardzo nas kocha. Bardzo. 

Tamtego popołudnia było duszno, zbierało się na burzę. Obserwowałam z okna, jak niebo nad lasem przybiera granatową barwę. Wiatr tarmosił koronami drzew, zrywając z nich liście, od czasu do czasu niebo przecinała cienka jak igła błyskawica. Patrzyłam na domek pod lasem. Tego dnia na sznurze nie powiewały pieluchy, ale biorąc pod uwagę pogodę, nie było w tym nic dziwnego. Myślałam o Jance i niemal byłam w stanie wyobrazić sobie, jak bawi się z córką przy kuchennym stole. 

Nie wiem, kiedy zasnęłam, ale sygnał karetki postawił mnie na nogi. Drogą w stronę domku pod lasem ciągnęły wozy policyjne. Światła ambulansu tańczyły na łuszczących się ścianach. Przy płocie zebrała się garstka gapiów. Ruszyłam biegiem w stronę domku pod lasem, po drodze zakładając na bose stopy tenisówki. 

- Co się stało? - krzyknęłam w stronę ludzi tłoczących się wzdłuż płotu.
- Zabiła męża - rzucił ktoś z tłumu. 
- Podobno odrąbała mu głowę siekierą - dodał ktoś inny. 

Poczułam, jak unoszą się włoski na moim karku. Spojrzałam w głąb podwórka i wtedy ją dostrzegłam. Siedziała na spróchniałych schodkach ganku. Ubrana w czerwoną sukienkę i bosa. Twarz ukryła w dłoniach. Nie myśląc, co robię, otworzyłam furtkę i podeszłam do niej. 

Nie zauważyła mnie. Nie podniosła głowy. Dotknęłam delikatnie jej ramienia. Wtedy odjęła dłonie od twarzy i spojrzały na mnie smutne oczy. 

- Co się stało? - szepnęłam.

- Nie pozwalał mi z nikim rozmawiać. Nie pozwalał mi niczego mieć. Powiedział, że on mi wystarczy za wszystko. Że tylko on mnie kocha i że ja mogę kochać tylko jego. Kłamałam, że nie kocham dzieci. Bałam się o nie. Nie mogłam ich przytulać, gdy patrzył. Ale dziś...

- Co dziś?
- Dziś chciał mi odebrać niedźwiadka. Pluszowego niedźwiadka. I poczułam, że nie zniosę tego dłużej...

Podobno uznano, że nie wszystko z nią w porządku i zamknięto w psychiatrycznym szpitalu. Ktoś przyjechał i zabrał dzieci. Już nigdy nie wróciła do domku pod lasem. Jego pochowano na miejscowym cmentarzu. Na pogrzebie nie zjawiła się ani jedna osoba...

Często o niej myślę. Słucham, jak wiatr szeleści w płatach odchodzącej farby domku pod lasem. Wypatruję światła padającego zza firanki. I pieluch na sznurze. Zastanawiam się, ile zniosła, nim powiedziała sobie: dość. Nim uświadomiła sobie, że to zła miłość. 

 I czy ma przy sobie pluszowego niedźwiadka...

piątek, 13 grudnia 2013

85. Katarzyna Michalak OGRÓD KAMILI




Twórczości Katarzyny Michalak do tej pory nie znałam. Z wielu stron słyszałam same "ochy" i "achy". Zżerała mnie ciekawość, kim jest tak uwielbiana autorka, jak pisze? Dlaczego jej książki tak łatwo docierają do serc tysięcy czytelniczek?


Dwudziestoczteroletnia Kamila jest skończoną romantyczką. Marzy o ukochanym mężczyźnie, domu i miłości usłanej płatkami róż. Do tej pory jednak los nie był dla niej łaskawy. Mając szesnaście lat straciła matkę, także  kochany przez nią mężczyzna odszedł bez słowa. Kamila żyje przeszłością. Pewnego dnia w jej życiu coś się zmienia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Kamila dostaje wymarzoną pracę i możliwość zamieszkania w starej romantycznej willi w Milanówku...  Kto spełnia jej marzenia?


Jak już wspomniałam, to moje pierwsze spotkanie z literaturą pani Katarzyny Michalak. Na temat autorki i jej dzieł słyszałam wiele opinii. Większość bardzo pozytywnych, wychwalających to, że potrafi ona trafić prosto w duszę kobiety. Pojawiały się jednak także głosy, które twierdziły, że pani Kasia obniżyła poprzeczkę. Czy rzeczywiście? Nie mam porównania. Podejrzewam, że kiedyś je zdobędę, gdy w moje dłonie trafią inne jej książki. Póki co mogę opierać się na tej jednej: Ogrodzie Kamili.

Na początek muszę, po prostu muszę! wspomnieć o okładce. Nie ukrywam, może nie tyle oceniam książkę po okładce, ale kiepska oprawa potrafi zniechęcić mnie do opisanej historii. Piękna okładka skusi mnie, sprawi, że wezmę książkę do ręki i zapragnę zabrać ją do domu. Postawić na półce - którą swoją drogą mój mąż projektuje już ponad miesiąc i prawie kończy.... - i wpatrywać się. Okładka Ogrodu Kamili jest przepiękna. gdy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam, że ta książka będzie moja. Jest taka... pozytywna! Poza tym każdy rozdział autorka zaczyna opisem róży... bardzo romantycznie, wręcz słodko :)

Co do samej historii... tak jak napisałam, słyszałam na temat autorki i tej książki same "ochy i achy". Sprawiło to, że nastawiłam się na coś fantastycznego. Lektury pierwszych stron książki nie wspominam mile. Niestety, poczułam rozczarowanie, gdyż książka mnie nudziła, drażniła. Dlaczego? Nie polubiłam głównej bohaterki. Zachowanie Kamili wydało mi się niezrozumiałe, dziecinne i egoistyczne. Dopiero, gdy w jej życiu zaczęły dokonywać się zmiany, wyszła ze swojego kokonu i zaczęła oddychać. Więc i ja zaczerpnęłam oddechu i ruszyłam za nią...

Z radością powitałam fakt, że książka się rozkręca, a historia zbudowana przez autorkę rozwija. Dałam się porwać, bo pani Kasia rzeczywiście potrafi stworzyć niezwykły klimat powieści i porwać czytelniczki w wędrówkę po stworzonym przez siebie świecie. Rozumiem, dlaczego jej książki są kochane i zaczytywane do ostatniej strony. Dałam się ponieść nietuzinkowej historii, która kusiła skrywanymi tajemnicami i niewypowiedzianymi słowami. Intrygami i kłamstwami. Miłością i nienawiścią. Czekałam na wielki finał z otwartą buzią. Posunęłam się do tego, że czytałam w łóżku przy latarce, żeby nie obudzić męża i córki.

I co? I pstro :) Rozczarowanie. Zakończenie było takie jakby go nie było... Autorka machała mi przed nosem kijem z marchewką. Tą marchewką miało być wyjaśnienie tajemnic. Może przebaczenie. Może happy end - choć na tym mi nie zależy - ale coś powinno być. A potem marchewka siup!uciekła. Domyślam się, że leży sobie ona na kartach następnej książki z tej serii... Nieładnie. Nie dla mnie. Poczułam się jakby mi ktoś... wyrwał ostatnią kartkę z książki. I przez to zakończenie spać nie mogłam...

Pewnie będziecie zdziwione, że oceniam ją wysoko,  skoro tak mnie rozczarowała? No właśnie, z oceną miałam spory problem. Bo to ładna książka. Dobrze się ją czyta. Intryga iście brazylijska. Tajemnice. Zasługuje na dobrą ocenę. Tyko zakończenie...

Moja ocena 7/10
Wydawnictwo Znak 2013
Stron 366


środa, 11 grudnia 2013

84. Jo Nesbo TRZECI KLUCZ


Trzeci Klucz nie był moim pierwszym podejściem do Jo Nesbo. Był jednak pierwszą powieścią autora, jaką przeczytałam. Kilka miesięcy temu bowiem przyniosłam z biblioteki Karaluchy i rzuciłam nimi w kąt... Czy tym razem autor zdobył moją sympatię?

Stolicą Norwegii wstrząsa wiadomość o brutalnym napadzie na bank, w którym ginie kasjerka. Napastnik zamordował ją, chociaż otrzymał pieniądze. Komisarz Harry Hole zostaje włączony do śledztwa. Wraz z nową partnerką, Beate Lonn prowadzi dochodzenie, które wydaje się być prostym, w rzeczywistości sięga jednak bardzo głęboko i odkrywa wciąż nowe tajemnice. W tym samym czasie Hole prowadzi także prywatne dochodzenie w sprawie śmierci Anny, cygańskiej artystki i swojej byłej kochanki. Niespodziewanie sam staje się głównym podejrzanym...




Powyższa książka jest znakomitym dowodem na to, że nie należy zbyt szybko skreślać książki, tudzież jej autora, gdy coś nie przypadnie nam do gustu. Kilka miesięcy temu przyniosłam z biblioteki inną powieść Nesbo. Po kilku stronach rzuciłam ją zirytowana, a następnie zwróciłam do czytelni. Dlaczego? Nie podeszła mi fabuła, oczekiwałam kolejnego skandynawskiego kryminału w typie Lackberg. Kiedy przekonałam się, że akcja powieści wiedzie mnie do Bangkoku, stwierdziłam, że szkoda mi czasu. Bo widzicie, ja jakoś nie lubię tamtego rejonu... nie umiem wyobrazić sobie tego, co czytam. A to mi przeszkadza.

Tym razem sprawa przedstawiała się inaczej. Co prawda w Trzecim Kluczu nie znalazłam sielskiej wsi czy małego spokojnego miasteczka żywcem wyciągniętego z Wallandera, gdyż akcja została umiejscowiona w dynamicznym i żywiołowym Oslo, niemniej książka zainteresowała mnie już od pierwszych stron. Nić sympatii do autora została zapleciona. Solidna podwalina pod lekturę kolejnych pozycji. Być może nawet tych z Bangkokiem...

Co urzekło mnie w Trzecim Kluczu, pewnie chcielibyście to wiedzieć? Urzekła mnie zupełna nieprzewidywalność sytuacji. Kiedy wydawało mi się, że wiem, co wydarzy się za chwilę i przewracałam stronę, okazywało się, że autor znów mnie zaskoczył! Przez calutką książkę był krok albo i dwa przede mną, a ja sama musiałam obejść się smakiem: tym razem nie było trafnych zgadywanek, kto kogo zabił i po co! Na tylnej okładce wyczytałam porównanie tej książki do rosyjskiej matrioszki! Bardzo trafne! Jedna tajemnica rodziła następną, potem kolejną i tak aż do końca...

Harry Hole... brudny Harry? Główny bohater to alkoholik i życiowy degenerat. Wszystko wskazuje, że poza pracą niewiele w życiu mu wyszło do tej pory. A nawet i w pracy lubi jeździć po bandzie, niegrzeczny chłopczyk, który łamie wszystkie zasady, a potem spada na cztery łapy. Wzbudza sympatię. Polubiłam go.
Więcej nie napiszę bo i po co :)

Lubię Nesbo, oj lubię :)

Moja Ocena: 8/10
Wydawnictwo Dolnośląskie
Stron 424 (ale coś źle wydrukowali i jeden fragment jest podwójny...)



poniedziałek, 9 grudnia 2013

83. Astrid Lindgren Ilon Wikland BOŻE NARODZENIE W BULLERBYN





Dzieci z Bullerbyn to jedna z moich ulubionych książek z dzieciństwa. Nie potrafię powiedzieć, ile razy zaczytywałam się przygodami Lisy i spółki. Wiem jednak na pewno, że zdarzało mi się do nich wrócić, gdy byłam już naprawdę dużą dziewczynką...







Tym bardziej się ucieszyłam, gdy w konkursie z okazji dnia Świętego Mikołaja organizowanym przez magazyn Brzdąc i Wydawnictwo Zakamarki wygrałam dla Milenki piękną książkę Boże Narodzenie w Bullerbyn. Co prawda chwilowo książkę musiałam wziąć na przechowanie, gdyż w łapkach mojej 23 miesięcznej córeczki tkwi ogromna niszczycielska siła, jednak za kilka miesięcy książeczka będzie jak znalazł. W tym roku odczytamy pod naszą niewielką choinką, jak to Lisa i jej przyjaciele z małej szwedzkiej osady obchodzili Gwiazdkę :)

Dużym atutem książeczki jest jej poręczna, podłużna forma oraz duże, kolorowe i naprawdę śliczne ilustracje. Kiedy je oglądałyśmy, Milenka wydawała głośne piski radości. Mama także nie mogła oderwać oczu od barwnych, wesołych obrazków i cieszyła oczy historią znaną z dzieciństwa. Na stronie Wydawnictwa Zakamarki znalazłam informację o innych częściach tego wyjątkowo pięknego wydania dzieci z Bullerbyn - Wiosna w Bullerbyn i Dzień Dziecka w Bullerbyn. 

Myślę, że będziemy chciały je skompletować, jeśli Milence dzieciaki przypadną do gustu :)

Boże Narodzenie w Bullerbyn to świetna propozycja dla najmłodszych, która przybliży im świąteczny klimat i niezwykłość tego dnia. Cieszę się, że ta książeczka trafiła do naszej domowej biblioteczki. Cieszę się, że mogę wprowadzić moją małą córeczkę w świat książek... tak jak kiedyś mnie moja mama :)

A czy Wasze dzieci lubią książki?

Boże Narodzenie w Bullerbyn
Wydawnictwo Zakamarki 2007
twarda oprawa 32 strony

sobota, 7 grudnia 2013

82. Alexander Khan ISLAMSKI BĘKART


Czym zasłużył sobie na pogardę i odrzucenie? Jego jedynym "przewinieniem" było to, że urodził się z białej matki...

Mohammed miał tylko trzy lata, gdy jego ojciec rozdzielił jego i siostrę z matką, podstępem wywożąc dzieci do Pakistanu. Po swojej matce, białej kobiecie, pozostało mu tylko mgliste wspomnienie ciemnych włosów i bladej twarzy. Mimo to tęsknił i często przywodził we wspomnieniach jej postać, zadając pytanie, dlaczego nie ma jej przy nim...

Kilka lat później ojciec niespodziewanie zmarł, a dzieci dostały się pod opiekę jego żony. W domu zamieszkał jednak także jej brat, który Mohameda darzył gorącą nienawiścią. Biciem i obraźliwymi słowami dawał mu do zrozumienia, że dla niego jest tylko bękartem. Aby uczynić z niego "dobrego muzułmanina" chłopca ponownie wysłano do rodziny w Pakistanie, a stamtąd trafił do obozu szkoleniowego ekstremistów...



Islamski Bękart wpadł w moje ręce tak jakby z przypadku. Na ogół unikam książek, które niosą ze sobą tak duży ładunek emocjonalny, szczególnie jeśli są oparte na prawdziwych historiach. Nie umiem czytać o czyimś nieszczęściu, zawsze bardzo to przeżywam, a jeśli sprawa dotyczy krzywdy dzieci i zwierząt to już w ogóle... Książkę jednak dostałam w prezencie od Prószyńskiego w ramach piątku trzynastego na FB, leżała sobie na półce i czekała, aż będę gotowa się z nią zmierzyć. Wcześniej zapoznałam się z opisem z tylnej okładki i wiedziałam, że lektura nie będzie należała do łatwych i przyjemnych.

Powieść została oparta na prawdziwych wydarzeniach z życia autora. Alexander Khan obecnie mieszka wraz z rodziną w Anglii i pracuje w branży telekomunikacyjnej. Islamski Bękart to jego debiutancka powieść.

Poruszająca, wstrząsająca, wzruszająca - te trzy słowa wystarczyłyby, aby określić tę powieść. Przeżycia dziecka, które w bardzo młodym wieku zostało postawione na granicy dwóch kultur, tak naprawdę nie należąc do żadnej z nich. Odrzucany, obrażany, samotny i opuszczony - ciężko mi nawet wyobrazić sobie, co czuł ten mały chłopiec. Jak wielki strach stał się jego udziałem, ile rozumiał z tego, co działo się wokół niego? Jakie piętno na jego obecnym życiu odcisnęły wydarzenia z dzieciństwa i wczesnej młodości?

Historia jest przerażająca, a co mogę powiedzieć o samej książce? Jest napisana naprawdę dobrze, podana w bardzo czytelny i przyjemny sposób. O ile w ogóle można tego typu opowieść podać w przyjemny sposób! Zachęcam do zapoznania się z tą historią. Bardzo wiele mówi się o rasizmie i o tym, jak traktowani są muzułmanie przez białych ludzi. W tej powieści poznajemy obraz z zupełnie innej perspektywy i możemy dowiedzieć się, jak to wygląda z punktu widzenia kogoś, kto jest szykanowany przez osoby tego samego wyznania i odrzucany z powodu swoich białych korzeni.

Moja ocena 8/10
Wydawnictwo Prószyński 2013
Strony: 312





wtorek, 3 grudnia 2013

81. Ewa Grocholska PARYSKA POKOJÓWKA



Agnieszka, studentka ASP, znała tylko ponure życie w komunistycznej Polsce lat siedemdziesiątych: Polsce ograniczonych praw i długich kolejek po papier toaletowy. Pobyt w Paryżu i praca w charakterze pokojówki w tamtejszym Sheratonie, stanowiły zupełnie nowe możliwości. Agnieszka wraz z przyjaciółką Ewą, oraz dwiema koleżankami wyrusza na podbój stolicy Francji. Mają zamiar nie tylko zarabiać, ale również doskonale się bawić, zawierać nowe znajomości, oraz oczywiście poznawać nowy, bajeczny świat. Na miejscu okazuje się, że praca paryskiej pokojówki nie do końca satysfakcjonuje bohaterki. Dziewczyny marzą o karierze ulicznych malarek. Czy zmiana planów wyjdzie im na dobre?



Paryska Pokojówka to jedna z tych ciepłych i sympatycznych powieści dla pań, po które warto sięgnąć przy filiżance dobrej kawy. Fabuła książki opiera się na losach dwóch przyjaciółek, którym udało się podjąć wakacyjną pracę w ekskluzywnym paryskim hotelu. Jak się okazuje, w latach komuny nie było to takie proste. Aby wyjechać z kraju należało starać się o specjalne pozwolenia, szczególnie jeśli w grę wchodziły kraje zachodniego "zepsutego" świata. Agnieszka i Ewa, bohaterki powieści, pozwolenie otrzymały i dzięki temu wkroczyły do świata baśni. Bo tym właśnie modny i kolorowy Paryż musiał wydawać się dwóm młodym Polkom, oszołomionym nowoczesnością, bogactwem i elegancją wielkiego świata.

Książka jest nie tylko zapisem przygód bohaterek, ale również bogatym obrazem Paryża i tętniącego w nim życia. Spotykamy tutaj przeróżne osobistości: Polaków, Muzułmanów, paryskich policjantów, ludzi ze slumsów miasta. Ich wszystkich  los stawia na drodze Ewy i Agnieszki. Dziewczyny nie są cichymi myszkami i chcą ze swoją paryską przygodę przeżyć jak najintensywniej, toteż zawierają wciąż nowe znajomości i co rusz wpadają w nowe tarapaty: czasem śmieszne, czasem wręcz groźne... Nie pozwalają czytelnikowi na chwilę nudy, wciągając wciąż w nowe przygody. Niektóre z nich grożą nawet poważnymi konsekwencjami i staną się ważną lekcją dla dziewcząt.

Jest to ładnie napisana historia, na którą warto poświęcić zimowe popołudnie. Jej atutem jest nie tylko niezwykły klimat Paryża, ale także to, że jest taka życiowa i optymistyczna. Trochę jak kolorowy motyl na tle szarej ściany. I podobno jest druga część! Już na nią poluję :)

Moja ocena: 7/10
Wydawnictwo Prószyński 2010
Stron: 368



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Świąteczne opowiadania :)


Juz po konkursie, więc mogę zedytować post i wyjawić moje opowiadanie gwiazdkowe :)
Tym bardziej, że nie wiem czemu, ale ten post cieszy się wielką popularnością :D
Zapraszam :)

Uwierzyć w Gwiazdkę

Śnieg pojawił się przed południem. Ewa zaparzyła kawę i stanęła przy kuchennym oknie, obejmując dłońmi gorący kubek i wpatrując się w ponure, czarne kontury drzew. Pogodziła się już z myślą, że święta będą szare i mokre. Szczerze mówiąc, nawet na to liczyła i kiedy w powietrzu zawirowały pierwsze białe płatki, poczuła rozdrażnienie.
Nie miała ochoty świętować. Teraz przywołała w myślach wczorajszą sprzeczkę z Adamem, który zaproponował, by Boże Narodzenie spędzili w domu jego rodziców. Sprzeciwiła się gwałtownie i w końcu wyrzuciła z siebie to, co uwierało ją, odkąd ujrzała pierwsze kolorowe światełka w sklepowych witrynach.
- W ogóle nie mam zamiaru obchodzić świąt. Gwiazdka jest dla szczęśliwych ludzi, a ja...
- Nie jesteś szczęśliwa – dopowiedział Adam i przez moment widziała w jego oczach głęboki smutek. Mimo to podszedł i przytulił ją mocno – A może święta to najlepsza chwila, by zacząć wszystko od nowa? By zapomnieć?
- Zapomnieć? - posłała mu zranione spojrzenie – Myślisz, że jakieś głupie święta pomogą mi zapomnieć? Oczywiście, dla ciebie to jest łatwe. To nie ty nosiłeś nasze dziecko pod sercem przez pięć miesięcy. To nie ty urodziłeś je... - … martwe, chciała wykrzyczeć, ale jej głos się załamał i poczuła, że ta rozmowa zakończy się kolejnym atakiem płaczu. Wolała uciec od jego smutnego spojrzenia, co zresztą zrobiła, odgradzając się szczelnie zamkniętymi drzwiami sypialni.
- Ale się rozsypało! - zawołał z hallu Adam – Będą białe święta!
- Co tutaj robisz? - zignorowała wzmiankę o niespodziewanych opadach i jego radosny ton – Dlaczego nie jesteś w pracy?
- Zaraz wracam do biura. Wyskoczyłem tylko po małe zakupy - wskazał paczki.
- Co to jest?
- Sama zobacz – znów ten uśmiech małego, psotnego chłopca. Ewa poczuła, że jego zakupy nie przypadną jej do gustu. Mimo to podeszła i przykucnęła przy pudełkach, odchylając wieczka i rozwijając białe i różowe bibułki.
Z pudełka wyjrzały kolorowe kuleczki bombek choinkowych. Migotały wesoło w blasku lampy i nagle zobaczyła blade odbicie własnej twarzy i smutnych oczu. Adam nachylił się nad nią i wziął do ręki czerwoną kulę, gładząc ją, jakby trzymał w dłoni dorodne jabłko.
- Podobają ci się? - zapytał, a kiedy milczała, dodał – Wieczorem przywiozę choinkę.
- Nie chcę ubierać choinki! - powiedziała ze złością.
- Poczujesz się lepiej, kiedy ją ubierzemy. Zrobimy to razem. - tłumaczył, jak małemu dziecku – W domu zrobi się weselej, poczujesz gwiazdkowy nastrój. Skoro nie chcesz jechać do rodziców, spędzimy te święta we dwoje. Tak jak lubimy.
- Nie chcę obchodzić świąt! - podniosła głos – Nie chcę. Zrozum to w końcu.
- A ja? Pomyślałaś, czego ja chcę? - zapytał nagle. Odwróciła się na pięcie i kolejny raz odgrodziła go od siebie białą taflą drzwi.

Leżała na łóżku, wpatrując się w ciemniejące okno. Śnieg nie przestawał padać i biały puch pokrył dokładnie połać trawnika przed domem i otulił konary drzew. Mimo rozdrażnienia Ewa musiała przyznać, że wygląda to pięknie. Magicznie. Gdyby była małą dziewczynką, wyobraziłaby sobie, że trafiła to tajemniczej krainy, gdzie spełniają się wszystkie marzenia, a ludzie są szczęśliwi. Tam, gdzie kobiety nie tracą wymarzonego dziecka.
Na myśl o swoim małym synku, poczuła napływające do oczu łzy.
Nie walczyła z nimi.
Dawno temu, gdy wszyscy na około powtarzali, że musi być dzielna, próbowała je powstrzymywać. Chciała być silna. Ale kiedy bolesna prawda uderzyła w nią z całym impetem, złamała się wpół i już nie potrafiła się podnieść. Rozpacz i łzy stały się jej codziennymi towarzyszkami, skutecznie odgradzając ją od męża i reszty rodziny.
Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że jej małżeństwo może się rozpaść. Wiele związków nie potrafiło poradzić sobie z tragedią, jaką jest utrata dziecka. Ewa kochała Adama, ale nie czuła się na siłach walczyć o niego. Miała mu za złe, że nie chce przeżywać żałoby, tak jak ona. Każdy jego uśmiech wbijał lodowate kolce w jej serce.
Ewa wsłuchała się w ciszę panującą w domu, próbując wyłuskać jakiś dźwięk, który świadczyłby o obecności męża. Kiedy jej uszu nie doszedł najmniejszy szelest, podniosła się z łóżka i ruszyła do kuchni. W kącie hallu stało niedbale oparte drzewko. Świeży zapach lasu uderzył Ewę po nozdrzach. Poczuła mdłości i uciekła do kuchni.
Przygotowywała kolację, gdy Adam wrócił do domu. Słyszała, jak krząta się po hallu, zdejmując buty i płaszcz, a potem pogwizdując rusza w kierunku kuchni. Nie zająknął się ani słowem na temat choinki, co przyjęła z ulgą. Poczuła, że się rozluźnia. Zapytała, jak mu minął dzień. Zjedli kolację i przeszli do salonu, aby obejrzeć wiadomości. Potem w milczeniu położyli się spać.
Ewa nie mogła zasnąć. Myślami wróciła do czasu dzieciństwa i radosnych świąt, gdy wraz z rodzeństwem przystrajała przyniesioną z lasu jodełkę, zakładając czerwone bombki i anielskie włosie.
Wtedy byłam szczęśliwa, pomyślała smutno, gładząc się po płaskim brzuchu.

Wigilijny poranek powitał ich scenerią jak z bajki. Śnieg skrzył się w promieniach słońca, migocząc jak diamenty. Ewa podziwiała ten widok, siedząc przy kuchennym stole i pijąc kawę. Adam przeglądał gazetę. Nagle odłożył ją i spojrzał na żonę.
- Potrzebujesz czegoś? Kupić coś na wigilię?
Potrząsnęła głową.
- Chcę żebyś jechał na wieczerzę do rodziców.
- Oszalałaś? - otworzył szeroko oczy, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
- Nie mam zamiaru obchodzić świąt. Ale to nie znaczy, że ty masz tego nie robić. Jedź do rodziców, tak jak było zaplanowane.
- Ewuniu, nie zostawię cię samej w domu. Nie w wigilię.
- Dla mnie to dzień, jak każdy inny – wzruszyła ramionami.
- Co mam powiedzieć rodzicom?
- Prawdę. Że ja już nie wierzę w Gwiazdkę. - podniosła się zza stołu, zbierając naczynia. Obserwował ją ze smutkiem.
- Nie zmienisz zdania?
- Nie – pokręciła głową.

Wyjechał po piętnastej. Ewa schroniła się w zaciszu sypialni, podciągając pod brodę rudy koc i gapiąc się w okno. Kiedy Adam przyszedł się pożegnać, pozwoliła się pocałować i choć czuła głęboki smutek, wykrzywiła wargi w lekkim uśmiechu. Adam patrzył na nią badawczo.
- Na pewno mam jechać? Poradzisz sobie?
- Oczywiście!
- Co będziesz robić?
- Poczytam – wskazała ruchem brody rozłożoną na stoliku powieść. - Zadzwoń, gdy dotrzesz na miejsce. I jedź ostrożnie. Jest ślisko.
- Dobrze – kiwnął głową. - Nie wstawaj. Zamknę za sobą drzwi.
Wsłuchiwała się w jego kroki w hallu, trzaśnięcie zamykanych drzwi i warkot odjeżdżającego samochodu. Kiedy zapanowała cisza, Ewa odrzuciła koc i zerwała się z łóżka. Wolnym krokiem obeszła pusty dom, szurając kapciami o parkiet i czując rozpierającą ją tęsknotę. Dziwnie czuła się w opustoszałym wnętrzu. Adam drażnił ją swoją pogodą ducha, ale brakowało jej świadomości, że jest blisko.
Weszła do salonu i stanęła jak wryta. Rozłożyste drzewko tkwiło wciśnięte w kąt między telewizorem a biblioteczką, zachęcająco mrugając dziesiątkami kolorowych światełek. Adam musiał je ubrać, gdy spała. Podeszła do choinki i delikatnie pogładziła szmaragdowe igły, z których unosił się zapach lasu. Drzewko było piękne. Adam nie zapomniał nawet o anielskim włosiu, które wiele lat wcześniej przywiozła z domu babki i trzymała w drewnianej szkatułce w sypialni, traktując niemal jak czarodziejski amulet.
Resztę wieczoru spędziła na kanapie, przeskakując pilotem po kanałach i umykając przed radosnymi tonami kolęd. Wyobrażała sobie dom rodziców Adama, gdzie z pewnością zasiadano właśnie do stołu, łamiąc się opłatkiem i wesoło przekomarzając nad talerzem białego barszczu. Ewa nie miała nic przeciwko spędzeniu świąt w tym radosnym gronie, ale obawiała się, że kolejny raz będą wymagać od niej dziarskiej miny i pogodzenia z losem. A ona nie była na to gotowa...
Zamierzała właśnie przejść do kuchni i przygotować coś do jedzenia, kiedy jej uszu dobiegł cichy pisk. Podkradła się do okna, czując jak jej serce mocno bije. Pokryty śniegiem ogród skrzył się w świetle księżyca. Nie dostrzegła nikogo, ale piszczenie stawało się coraz wyraźniejsze. Ewa nie miała wątpliwości: ktoś był w ogrodzie i potrzebował jej pomocy.
Szybko narzuciła na siebie płaszcz i zanim dopadły ją wątpliwości, wybiegła z domu. Śnieg sprawił, że ogród tonął w niebieskawym blasku, mimo to nie mogła dostrzec, kto się w nim kryje. Już zamierzała zawrócić do ciepłego wnętrza, gdy jej wzrok przykuło delikatne poruszenie za bramą. Ktoś siedział na podjeździe z kostki brukowej i na jej widok nieznacznie się poruszył.
- Ktoś się poślizgnął na chodniku – pomyślała, ruszając szybkim krokiem w tamtą stronę. Nie czuła ani serca boleśnie bijącego o żebra, ani śniegu wpadającego do ciepłych kapci. Wymacała w kieszeni pilot od automatycznej bramy i wcisnęła guzik. Kiedy brama uchyliła się do końca, zrozumiała swoją pomyłkę...
Na oblodzonym podjeździe siedział pies. Był duży, miał oklapnięte uszy, błyszczącą sierść pokrytą warstewką świeżego śniegu i smutne oczy. Z jego pyska wydobył się cichutki pisk otoczony kłębem białej pary. Pies niemrawo poruszył ogonem i położył pysk na wyciągniętych łapach. Dopiero wtedy Ewa zauważyła u jego boku pudełko, a w nim ciemną nieruchomą kuleczkę pokrytą warstewką szronu.
Zrozumiała.
- Wyrzucili cię. - westchnęła, nie tłumiąc łez, które napłynęły nie wiadomo skąd – Oszczeniłaś się, a oni cię wyrzucili. Wyrzucili cię w święta?
Nachyliła się nad pudełkiem i trąciła palcem nieruchomą kuleczkę. Była zimna. Ktoś wystawił pudełko ze szczeniakiem na mróz, licząc że pozbędzie się problemu. Było mroźnie. Piesek nie przeżył, ale jego matka nie odeszła od pudełka. Czuwała przy swoim dziecku.
- Mój boże, czemu nie ma tutaj Adama? On wiedziałby, co zrobić! - nieświadomie pogładziła czarne, zmierzwione futro suni, która nadal popiskiwała żałośnie.
Ewa spojrzała na nią smutno.
– Wiem, co czujesz. Ja także straciłam dziecko. - powiedziała cicho. Zwierzę podniosło na nią smutne oczy, jakby czekając na dalsze słowa. Ewie nie trzeba było większej zachęty, otarła mokre oczy i wyrzuciła z siebie – Tak bardzo na nie czekałam. A ono urodziło się martwe.
Siedziała przez chwilę, bijąc się z myślami i gładząc futro psa o smutnych oczach. Nie przyszło jej na myśl, że może zostać pogryziona, nie czuła chłodu pokrytego śniegiem podjazdu. Prosto w psie ucho opowiadała, jak długo czekała na upragnione dwie kreseczki na teście, a gdy w końcu je zobaczyła, zwariowała z radości. I o tym, jak była szczęśliwa, aż do dnia, gdy ból w dole brzucha dał jej znać, że coś jest nie w porządku. Aż w końcu o tym, że bardzo pragnie znów zajść w ciążę, ale przeraźliwie się boi, że znów coś pójdzie nie tak.
- I że moje serce rozpadnie się na milion kawałeczków. - dodała cichutko. - Nie jestem już młoda. A jeśli nie zdążę zostać mamą?
Sunia zastrzygła uszami, myśląc o smutku siedzącej przy niej kobiety, a potem wróciła myślami do mieszkania, gdzie spędziła miniony ranek. Myślała o piskach dzieci ubierających choinkę i ciepłym kącie kanapy, który lubiła. A potem o krótkiej jeździe samochodem, której celem stał się podjazd przed jedynym nieoświetlonym domem przy ulicy. Zajrzała w oczy płaczącej kobiety i delikatnie trąciła nosem pudełko, przysuwając je bliżej siedzącej.
- Nic nie mogę zrobić – Ewa poczuła rozpacz– Przepraszam.
Nagle zrozumiała, jak czuł się jej mąż, który za wszelką cenę chciał przywrócić ją do życia. Jak bezsilny był, gdy nie mógł pomóc jej poradzić sobie z bólem po stracie dziecka. Kobieta przytuliła psa i rozszlochała się na dobre.

Kiedy godzinę później Adam zajechał przed dom, powitały go rzęsiście oświetlone okna. Z niepokojem wpadł do salonu, gdzie leżąca na kanapie Ewa słuchała kolęd.
- Przepraszam Ewuniu, nie powinienem w ogóle cię zostawiać. Idiota ze mnie. - zawołał, biorąc ją w ramiona.
- To ja przepraszam. - wyszeptała, wtulając się w niego.
Nagle Adam poczuł, że jest obserwowany. Ze zdumieniem wpatrywał się w wielkiego, czarnego psa, który rozciągnął się przy kominku.
- A to kto? - zmarszczył brwi.

- A to jest Gwiazdka. - odparła cicho. Suka załomotała ogonem w deski parkietu, jakby chciała dać znać, że rozumie, o kim mowa. - To jest Gwiazdka, która dała mi nadzieję.